poniedziałek, 23 stycznia 2017

Rozdział 7



Witam bardzo serdecznie,
Firma (nazwę ocenzurowano) prezentuje kolejny rozdział. Prosimy się rozluźnić i życzymy miłego czytania. Zapomnijcie na te dwadzieścia minut o problemach i spędźcie miło czas.
Pozdrawiam
Autorka :-)
PS. Mile widziane komentarze.
***
- „Niebo tak pięknie wygląda nocą. Śnieg pada, okrywając błonia i Zakazany Las gęstą warstwą puchu.” – Westchnęłam na tę myśl.
Zakazany Las tamtego wieczora wyglądał tak spokojnie. Stwarzał pozory bezpiecznego miejsca o którym w przeszłości pisano ballady i porównywano do raju. Kto by się jednak spodziewał, że pod tą śnieżną otoczką, kryją się niezwykłe rzeczy, oczywiście w negatywnym sensie. W taką księżycową noc jak dziś, pałętały się po lesie niebezpieczne postaci, które przestawały być sobą zaledwie chwilę po wzejściu księżyca. Księżyca, w rytm którego wilki rozpoczynają śpiew doprowadzający mieszkańców okolicznych wiosek do dreszczy. Księżyca, który gościł na niebie co 28 dni, pospolicie nazywany pełnią.
Remus, być może właśnie w tym momencie, pałętał się bez celu po bezkresnych lasach takich jak ten. Zapewne nazajutrz obudzi się znów jako człowiek i nie będzie wiedział gdzie jest. Będzie zmuszony do samotnego powrotu do domu w niepewności, czy aby na pewno idzie właściwą ścieżką.
Animagia uchroniła by go przed takim losem. Starałabym się mu pomóc w ciężkich dla niego chwilach. Od kiedy dowiedziałam się o jej właściwościach, postawiłam sobie za cel zostanie animagiem. W książkach było napisane o specjalnym dziale ministerstwa, który kontrolował przeróżne istoty czarodziejskiego świata w tym animagów. By zostać jednym z nich musiałabym zarejestrować się w ministerstwie, co nie było mi na rękę. Według tego podręcznika nie zgłoszenie się do nich będzie skutkowało, po dowiedzeniu się o tym ministerstwa, dożywotnim pobytem w Azkabanie. Jednak dla brata byłam w stanie zaryzykować.
Wiązało by się to jednak z wielogodzinnymi treningami, które i tak mogły okazać się mizerne w skutkach. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw to…
Oparłam się o lodowatą ścianę, której temperaturę mogłam wytłumaczyć bliskim osadzeniem przy oknie. Jeszcze raz wyjrzałam przez szybę. Zaczynało świtać. Potrząsnęłam głową i wstałam z parapetu, który od mojego długiego przesiadywania na nim zdążył się nagrzać. Ostatni raz zerknęłam na Zakazany Las, który od promieni słońca zaczął odsłaniać swoją prawdziwą naturę, a następnie udałam się na palcach do dormitorium.
Następnego dnia, a konkretniej pięć godzin później, wstałam, ubrałam się, a, że była sobota i dzień wolny od szkoły, rzuciłam się na łóżko w butach i znów zasnęłam.
Po śniadaniu, kiedy Angelina wzięła się za pakowanie prezentów dla rodziny, co w gruncie rzeczy powinna skończyć kilka tygodni temu, a bliźniacy wraz z Lee gdzieś przepadli, postanowiłam złożyć wizytę Hagridowi.
Szłam ścieżką prowadzącą wprost do jego chatki. Na moje szczęście śnieg znajdujący się na niej był dobrze ubity, a przez to mogłam stawiać śmielsze kroki i ogólnie szybciej się poruszać.
Już z daleka poczułam smakowity zapach ciasteczek łamiszczęków, więc tak pozytywnie zachęcone przyspieszyłam kroku. Znajdując się przed chatką gajowego wzięłam głęboki wdech, a po przemierzeniu trzech stopni dzielących mnie od cieplutkiej sieni, zapukałam.
Po chwili usłyszałam donośny głos półolbrzyma:
- Kto tam?
- Suzanne! – odparłam ze śmiechem, a po chwili drzwi otworzyły się, a w progu stanął nie kto inny jak Hagrid.
Przywitał mnie uśmiechem, którym mógł powitać tylko on, po czym ręką wskazał na krzesło bym usiadła. Kiedy wygodnie usadowiłam się na wysokim siedzeniu, półolbrzym oderwał się od pieczenia swoich łakoci i tradycyjnie postawił na stole imbryk z herbatą, po czym przysiadł się do mnie. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie siorbiąc starannie płyn z dużej „filiżanki”. Następnie odłożył ją z łoskotem, zatarł ręce i zwrócił się do mnie:
- No, co tam u ciebie dzieciaku? Jakieś plany na Święta?
- Chyba dobrze. – odpowiedziałam. – A Święta jak co roku, więc teoretycznie plany mam. – Wzruszyłam ramionami, czemu Hagrid pokiwał ze zrozumieniem. – A u ciebie?
- A dziękuję, też się jakoś trzymam, holibka. A na Święta, jak widzisz – Wskazał na ciastka. – Dumbledore poprosił mnie o zajęcie się wypiekami. – Na wypowiedź gajowego wytrzeszczyłam oczy.
- To fajnie. – podsumowałam i zaczęłam machać nogami, ponieważ krzesło było na tyle duże, że miałam taką możliwość.
- Coś się stało, Suzanne? – spytał zaniepokojony Hagrid. – Jestem twoim przyjacielem, wiesz, że możesz mi powiedzieć.
- Wiem Hagridzie. – pociągnęłam nosem. – Ale za raptem trzy dni Święta i… - zastanowiłam się chwilę. – Martwię się o Remusa, to wszystko. – przyznałam. Hagrid westchnął głęboko i zaczął gładzić się po głowie, jak miał w zwyczaju to robić, gdy się zastanawiał.
- Myślę, że… - Chwila milczenia. – Remus jest… - Niepokojąca cisza. – To duży chłopak. Nie z takich opresji wychodził. – podsumował na co ja przytaknęłam.
- A co u bliźniaków? – spytał chwilę później Hagrid.
- Dobrze. – powiedziałam. – Cieszą się z powrotu do domu na Święta.
Zapadło między nami milczenie. Kątem oka spostrzegłam jak Hagrid myślał nad czymś intensywnie, zawsze tak robił, gdy przychodziłam do niego z problemem, wysłuchiwał i starał się pomóc.
- Suzanne – odezwał się po chwili. – Jeżeli Remus jest tym samym chłopakiem co przed laty, to uwierz mi, poradzi sobie w każdej sytuacji. Nie zaprzątuj sobie teraz tym głowy, to dzielny mężczyzna.
- Wiem. – powiedziałam cicho.
- Pamiętam… - Zaśmiał się Hagrid. – że gdy chodził do Hogwartu, zapewne nie stracił tej cechy… - Spojrzał mi w oczy. – starał się samodzielnie rozwiązywać wszystkie problemy. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. – zapewnił mnie. - Więc kiedy jego przyjaciele – Na jego twarz wkradł się lekki grymas. – dowiedzieli się o jego przypadłości chcieli mu usilnie pomóc. Remus zapierał się, lecz po ich namowach zgodził. – Przerwał i zaczął spoglądać w kominek.
- I co? – spytałam niepewnie.
Gajowy powrócił do rzeczywistości, spojrzał na mnie i zaczął kontynuować:
- Stali się nielegalnymi animagami – Na tę wiadomość, aż podskoczyłam. - pomimo jego niechęci. Twój brat uważał to za głupi pomysł, lecz musiał się zgodzić. On… Tak bardzo nie chciał by się w to angażowali, ponieważ się o nich martwił, wiedział, ze mógł by im zrobić krzywdę. A sednem tego jest to, że Remus, za czasów szkolnych nie wiem jak jest teraz, - podkreślił. – Nie chciał by ktokolwiek się dla niego poświęcał, jak to on nazywał. – skończył, a ja spojrzałam na niego zdziwiona.

- To wszystko? – spytałam niepewnie.


- Tak. – odparł Hagrid dynamicznie potakując głową.
Uśmiechnęłam się pod nosem na jego zachowanie, jednak jego monolog dał mi pewne informacje, których nie spodziewałam się otrzymać. Huncwoci byli nielegalnymi animagami, a jednak udało im się uniknąć kary.
Kiedy spostrzegłam jak Hagrid chce nalać mi kolejnej filiżanki herbaty, zerwałam się z miejsca, rzuciłam mu w pośpiechu: „Nie trzeba, ale dziękuję ci za wszystko” i wybiegłam z chatki w kierunku Hogwartu, słysząc za sobą: „Do zobaczenia wkrótce”.
Wpadłam zdyszana do dormitorium, gdzie przy biurku siedziała Angelina, posyłająca mi zdziwione spojrzenie. Machnęłam na nią ręką i dopadłam do łóżka pod którym znajdowała się książka o Animagii.
- Gdzie to jest? – mówiłam pod nosem w poszukiwaniu rozdziału.
Za nielegalne uprawianie animagii grozi dożywocie w Azkabanie.

- „A jednak Huncwotom się udało tego uniknąć.” – Zastanowiłam się. – „Skoro im się powiodło, to dlaczego nie mnie? Przecież nie będę paradowała w postaci animagicznej przed ministrem magii, prawda? A jeśli nawet, to nie zamienie się przed nim z powrotem w człowieka. Musiała bym oszaleć”
Siedzieliśmy wszyscy w Wielkiej Sali, w której zaraz miała rozpocząć się przedświąteczna uczta, a następnie mieliśmy wrócić do domów. Dosłownie nie mogłam już usiedzieć na miejscu i czekałam tylko na słowa Dumbledora kończące ucztę: „Zapraszam do pociągu”.
Po chwili dyrektor klasnął w ręce, a wtedy na stołach pojawiło się mnóstwo jedzenia. Byłam tak podekscytowana, że nie mogłam nic przełknąć. Rozglądałam się jedynie po uczniach, a po zrobieniu i tego zaczęłam podpierać brodę rękami.
- Czemu nie jesz? – spytał Lee cały umorusany czekoladowym budyniem.
- Zaraz będę w domu, nie mogę w takiej chwili myśleć o jedzeniu. – odpowiedziałam.
...
Wreszcie miało nastąpić przemówienie Dumbledora i koniec. Jednak dyrektor jak na złość powolnym krokiem zbliżał się do mównicy, podczas gdy jego broda majestatycznie dyndała na wszystkie strony, przez co mężczyzna musiał podtrzymywać ją ręką.
Doszedł do mównicy, każdego ucznia obdarzył poczciwym uśmiechem i powiedział:
- Witam uczniowie, oto w tym miejscu miałem zamiar wygłosić apel podsumowywujący kończący się semestr, jednak pewnej uczennicy straszliwie się śpieszy do domu, a zatem: Zapraszam do pociągu.
Kiedy Dumbledore wygłosił ten „długi” monolog, jeszcze chwilę zajęło mi pojęcie sytuacji, która przed chwilą miała miejsce. Ponad to, zanim odszedł zasiąść na swoje miejsce, posłał mi oczko, po czym obdarzył mnie serdecznym uśmiechem. Zaśmiałam się nerwowo czując jak robię się czerwona z nerwów, co rzadko mi się zdarzało, i wraz z bliźniakami ruszyłam w kierunku pociągu.
- „Ale przynajmniej zostałam wymieniona w mowie Dumbledora” – pocieszyłam się.
- Zaraz będę w domu. – powtarzał Lee jak nakręcony.
- Tak wiemy, załapaliśmy to za pierwszym razem. – rzucił Fred.
- A ty nie cieszysz się z wolnego? – spytał George z uśmiechem.
- Oczywiście, że się cieszę. – zaprotestował. – Ale wolę emocje zachować dla siebie.
- Skąd ta zmiana? – droczył się ten drugi.
- Ty bracie przeciwko mnie. – „wydarł się” Fred. – A ty Suzanne dlaczego nic nie komentujesz. To do ciebie nie podobne.
Na uwagę chłopaka odwróciłam wzrok od okna i spojrzałam w jego stronę robiąc ironiczny uśmiech.
- Zachowuję emocje dla siebie. – powiedziałam z powagą, na co George i Lee zaśmiali się głośno, czemu po chwili zawtórowałam.
- Oburzające – żachnął się Fred, co poskutkowało wprawieniem nas w jeszcze większe rozbawienie.
- Szkoda, że Angelina została na Święta w Hogwarcie. – stwierdziłam.
- Dlaczego? – Zdziwił się Fred
- Jak to? – podłapał George moją myśl. – Żadne słowa nie opiszą twojego komicznego zachowania, bracie. – Znów wybuchliśmy śmiechem.
- Zaraz będziemy. – stwierdził Lee, kiedy pociąg zaczął zwalniać, na co wydaliśmy z siebie pomruki rozczarowania.
- A mieliśmy jeszcze tyle spraw do obgadania. – poskarżył się Fred.
- Przez pół roku trwania szkoły nie zdążyłeś ich z nami omówić? – zakpiłam, na co chłopak pokiwał sarkastycznie głową.
Uśmiechnęłam się na jego reakcję, po czym odwróciłam się w stronę okna, za którym pojawiły się pierwsze zabudowania. Chwilę później urbanizacja zgęstniała, a następnie w oczy rzucił się nam peron, a na nim tłum ludzi, którzy z wyczekiwaniem czekali na przyjazd pociech.
Kiedy pojazd zatrzymał się całkowicie, chwyciłam za kufer i wraz z chłopakami ruszyliśmy w stronę wyjścia. Przepchnięcie się przez tą zgraję dzikich Hogwartczyków stojących na zatłoczonych korytarzach pociągu można było porównać do zamachu na życie Ministra Magii – kompletnie nieopłacalne. Nie mieliśmy innego wyboru, jak wyślizgnięcie się jednym z okien, które na nasze szczęście było już kiedyś używane. Stwierdziliśmy, że w tym tłumie i tak nikt nie zauważy naszego, aczkolwiek niecodziennego, wyczynu i tym samym zaoszczędzimy odrobinę czasu, który spożytkujemy na przywitanie się z opiekunami.
Jak postanowiliśmy, tak wcieliliśmy nasz zabójczy plan w życie i chwilę później George majstrował przy otwarciu okna, co wyglądało przekomicznie.
- Może ja? – zaproponowałam, a moją pomoc chłopak przyjął mało entuzjastycznie.
Zamachnęłam się różdżką i powiedziałam: „Alohomora”, na co okno otworzyło się. Po wstępnych oględzinach terenu i „braku świadków”, wyskoczyłam gładko przez nowopowstałe wyjście ewakuacyjne, a zaraz za mną Lee. Wraz z nim miałam za zadanie odbierać od bliźniaków kufry, czego z pewnością nie uczyniłabym sama, przez ich subtelną wagę w postaci tony i ćwiartki.
Najpierw pakunki chłopców, z racji, że były najcięższe, a na finał, Fred i George zostawili sobie moją biedną skrzynkę. W czasie gdy bliźniacy bardzo niezgrabnie zabrali się do wyładowywania bagażu usłyszałam za sobą jakieś krzyki, które z pewnością dały o sobie znak już kiedyś.
W naszą stronę szedł właśnie pan Weasley - ojciec bliźniaków, z rodziną, oraz z żoną na czele tej pokaźnej gromadki. Wytrzeszczyłam oczy na ten widok.
- U was w domu zapewne nie jest nudno? – rzuciłam do bliźniaków, kiedy ci akurat wytaskali mój kufer z pociągu.
- No, powiedzmy, że da się przeżyć. – zaśmiali się. – A czemu pytasz?
Na te słowa wskazałam głową w stronę ich matki, która w tamtym momencie nie była zbyt szczęśliwa, a gdy chłopcy spojrzeli w tamtą stronę rzucili coś w stylu: „Zasłońcie nas”, po czym elegancko wyskoczyli z okna, mało nie upadając na peron.
Szybko złapali równowagę, po czym z nonszalancją, według ich gustów, oparli się o pociąg i zaczęli pogwizdywać. Nie wiedząc co mam zrobić w tamtym momencie, po prostu stanęłam jak słup soli, patrząc się na Jordana, który podzielał ze mną zachwyt co do tej sytuacji.
Nagle do naszych uszu dobiegł kobiecy głos, na dźwięk którego bliźniacy stracili cały urok dżentelmeński i z uśmiechami na twarzy podeszli do rodzicielki, starając się z nią przywitać uściskiem.
- Chłopcy! – zagrzmiała kobieta. – Jak wy się zachowujecie. A ty Suzanne, nie sądziłam, że dasz się wplątać w te ich dowcipy. – wskazała na mnie z pretensją do chłopaków, na co podniosłam wzrok.
- Ale ja sama… - chciałam zaprotestować, lecz przerwał mi George: „Mamo, nie widziałaś nas pół roku i tak się z nami witasz. A poza tym Suzanne nie ma z tym nic wspólnego”.
Kobieta na te słowa jakby wypogodniała i po chwili tuliła już swoich „małych mężczyzn”, jak ich zdążyła określić. Westchnęłam z ulgą, że nie oberwało mi się, aż tak, jak się spodziewałam.
Kiedy Fred i George zostali uwolnieni z sideł matki, uśmiechnęli się do mnie rumieniąc, a następnie stanęli obok kobiety.
- Mamo, poznaj proszę Suzanne, naszą przyjaciółkę, a Jordana już znasz. – zaczął George.
- Suzanne, poznaj proszę Molly, naszą matkę. –dokończył Fred.
- Dzień dobry. – powiedziałam niepewnie, na co kobieta podeszła do mnie i serdecznie przytuliła.
- Khem, khem. – chrząknął ktoś z tyłu.
Zostałam wypuszczona z uścisku pani Molly, a wtedy stanął przede mną ojciec bliźniaków.
Chłopcy nie wychodząc z roli peronowych konsjerżów, kaszlnęli, po czym powiedzieli, starając się brzmieć jak najbardziej wiarygodnie:
- Ojcze, poznaj naszą przyjaciółkę Suzanne oraz naszego przyjaciela Jordana, którego jakimś cudem wcześniej nie poznałeś. – rozpoczął uroczyście Fred.
- Suzanne, Lee, poznajcie naszego ojca, najstarszego Weasleya i Głowę Rodziny oto, fanfary – Fred starający się wykonać rozkaz brata. – Artur Weasley.
- Dzień dobry – przywitaliśmy się, a następnie wymieniliśmy z Panem Domu uścisk dłoni.
- Ach i bylibyśmy zapomnieli o najmłodszych członkach naszej rodziny. – poinformowali bliźniacy.
- A oto przed wami… - Stają tak wielkie osobistości niczym Dumbledore… - Z wdzięcznymi imionami o których powstawały legendy… -  Przedstawiamy wam… - Rona i Ginny Weasley.
Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na przedstawione mi osoby. Podobnie jak reszta rodziny, miały rude czuprynki i serdeczne uśmiechy. Dzieciaki mogły mieć około 9 lat.
- Miło mi was poznać, jestem Suzanne – przywitałam się z nimi.
- Hej – bąknęła dziewczynka i schowała się za spódnicą matki, na co ja zaśmiałam się.
Spojrzałam na drugiego rebelianta, a chłopiec ten posłał mi harde spojrzenie.
- Cześć – powiedział pewnie i podszedł do mnie mrużąc oczy.
- Cześć – odpowiedziałam podobnym tonem do chłopca i przybiłam mu piątkę.
- Myślę, że się dogadacie. – zakpił George za co zmroziłam go spojrzeniem.
- Och, która to godzina. – zawołała pani Weasley. – Musimy się zbierać. Chłopcy! Suzanne, Lee, bardzo było miło was poznać, do widzenia. – pożegnała się ze mną i odeszła kierując swe kroki do znudzonego Charliego i Percy’ego, którzy podpierali się o jeden z filarów dworca.
- Do widzenia dzieciaki. – Skinął ojciec bliźniaków na mnie i Jordana. – Bardzo mi było miło was poznać.
Przyglądałam się jeszcze chwilę z Lee jak rodzina rudowłosych opuszcza peron, który swoją drogą zaczynał się powoli wyludniać.
- No – powiedziałam po chwili. – Chyba czas się zbierać, nie uważasz?
- Uważam. – przytaknął chłopak. – Widzisz gdzieś brata?
- Nie, ale pewnie zaraz się zjawi. – wytłumaczyłam, na co chłopak westchnął. – A ty?
- Mama czeka na mnie na parkingu, tu nieopodal. Właściwie już powinienem się zbierać. – powiedział.
- Udanych ferii! – krzyknęłam za Jordanem, gdy ten miał przejść przez barierę.
- I wzajemnie! – odkrzyknął i zniknął za ceglaną ścianą.
- Gdzie jesteś Remusie. – powiedziałam sama do siebie.
Z racji braku chęci do spalania obiadu, chwyciłam za kufer i powędrowałam z nim do najbliższej ławeczki.
Zaledwie chwilę po tym jak usiadłam usłyszałam dźwięk teleportacji. Odwróciłam się, z myślą, że to Remus i chęcią przytulenia go, lecz zamiast spodziewanego mężczyzny splecionego ze mną więzami krwi, zastałam panią Julie, naszą jedyną magiczną sąsiadkę, która poszerzała grono emerytów w Anglii.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie promiennie, jak na studenta Hufflepuffu przystało, i przytuliła mnie. Pomimo początkowego szoku odwzajemniłam uścisk, a po chwili już miałam kufer w ręku i poczułam nieprzyjemny ścisk w żołądku. Pani Julia przeteleportowała nas na przedmieścia Yorku, a następnie dziarskim krokiem ruszyłyśmy do domu.
- Dlaczego Remus mnie nie odebrał? – zadałam pytanie, które już od dłuższego czasu kłębiło mi się w głowie.
- Ależ skądże, cukiereczku. Po prostu biedaczek się przeziębił i poprosił mnie bym cię odebrała. – powiedziała, na co ja przytaknęłam.
- Dalej poradzisz sobie sama? – spytała mnie kobieta, gdy znajdowałyśmy się kilka metrów od mojego domu.
- Myślę, ze sobie poradzę. Dziękuję za odprowadzenie mnie. – Uśmiechnęłam się. – Wesołych Świąt.
- I nawzajem, cukiereczku. – odpowiedziała idąc w kierunku wejścia.
Kiedy upewniłam się, że kobieta bezpiecznie dotarła do mieszkania, podniosła kufer z ziemi i pomaszerowałam przez te kilka metrów, aż nie napotkałam ośnieżonego żywopłotu.
Na moją twarz wkradł się lekki uśmiech. Stanęłam przed furtką, której znaczenie w dostaniu się na działkę było czysto symboliczne, gdyż najlżejszy podmuch wiatru doprowadzał ją do kołysania, chociaż co istotne, ta licha bramka miała wbudowany fotoradar w postaci skrzypienia, po każdej próbie dotknięcia jej nawet opuszkiem palca. Tak było i teraz, kiedy ta furtkowa emerytka zaczęła mi opowiadać o swoim nieszczęsnym losie, a tym samym uszkadzać moje bębenki.
- Ciszej. – rozkazałam jej, na co ona jedynie głośniej zaczęła lamentować. – Cicho! – krzyknęłam zamykając ją, co od razu podziałało.
Odetchnęłam z ulgą, a następnie przemierzyłam szybko ogródek taszcząc za sobą kufer.
Otworzyłam drzwi zaklęciem, by nie zmuszać Remusa do wstania z łóżka, chociaż obudził się on niewątpliwie przez tą solówkę, wykonaną przez „wybitną” wokalistkę podwórkową, a mianowicie Bramkę z pod domu nr. 57 na ulicy Stationroad w Yorku.
- Suzanne, to ty? – usłyszałam głos brata dochodzący z salonu.
Z uśmiechem na twarzy poszłam w tamtą stronę, a wchodząc do pomieszczenia zobaczyłam Remusa siedzącego na fotelu z Prorokiem Codziennym i popijającego kawę.
Po pełni wyglądał całkiem przyzwoicie. Miał lekkie zadrapania na twarzy, jedynie na jego prawej dłoni ujrzałam świeżą blizną.
Brat przyglądał mi się bardzo uważnie, lecz po chwili podniósł się z fotela dość niezdarnie, a następnie podszedł do mnie i mocno przytulił. Odwzajemniłam gest, a gdy Remus dał mi buziaka w policzek i odsunął się ode mnie, zadarłam głowę do góry, bo jakby nie patrzeć był on człowiekiem wysokim, przyjrzałam się uważnie jego twarzy.
- Dobrze wyglądasz. – powiedziałam po chwili, na co mój brat parsknął śmiechem.
- Naprawdę? – zapytał robiąc ironiczny wyraz twarzy. – Bo absolutnie się tak nie czuję. – Westchnął, po czym skierował swe kroki do kuchni.
- Remusie – zaczęłam delikatnie. – Ja…
- Nie przejmuj się, Suzanne. – przerwał mi. – Lepiej powiedz jak tam w Hogwarcie, ponieważ w listach nie było zbyt dużo opisane.
- No więc… - zastanowiłam się chwilę, a spostrzegając zachęcający wyraz twarzy Remusa, powiedziałam: Nie wiem od czego zacząć.
- Od czegokolwiek. – zachęcił brat i podał mi kubek herbaty. – Może od początku.
Kiwnęłam głową przystając na jego propozycję.
- A więc… Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zamek, poczułam się, jakbym mogła sięgać gwiazd i dalej. – Na moje słowa Remus zaśmiał się, a wtedy ja zrobiłam pytający wyraz twarzy.
- Miałem tak samo. – wyjaśnił. – Kiedy po raz pierwszy stanąłem na placu przed Hogwartem, poczułem się wolnym i…
- I nieograniczonym – dokończyłam.
- Tak – potwierdził. – Tam poczułem, że moje problemy znalazły swoje ujście – zamyślił się. – Mów dalej.
- Potem wkroczyłam do Wielkiej Sali, a wzrok tych wszystkich uczniów speszył mnie okropnie. – zaśmiałam się. – A następnie była ceremonia przydziału. I trafiłam do Gryffindoru, jak z resztą wiesz.
- A nauczyciele? Pisałaś, że nie radzisz sobie w eliksirach.
- Nie w eliksirach, tylko ze Snapem. – poprawiłam. – A co do innych nauczycieli, to profesor Sprout od tego wypadku – zrobiłam nacisk na ostatnie słowo. – z filiówkami nie przepada za mną. Filch to Filch, więc nic na to nie poradzę, a Maria Montgomery to kobieta pełna chorych ambicji, których nie możemy spełnić przez jej… - zrobiłam pauzę. – wszystko.
- Ale nauka idzie ci dobrze? – Chciał upewnić się brat.
- Tak. McGonagal i Flitwich chwalą mnie czasem.
- To dobrze. Obydwoje są wymagający. – powiedział Remus.
Przytaknęłam na jego wypowiedź i siedzieliśmy chwilę w ciszy, lecz moment później naszła mnie pewna myśl.
- Nie dostałeś żadnej skargi? – spytałam niepewnie, na co Remus spojrzał na mnie z ciekawością.
- Przyznam Suzanne, że niektóre wasze dowcipy są niezbyt subtelne. – powiedział. – Zwłaszcza ogniki na eliksirach. Wybraliście na nie idealny czas, w dniu kontroli ze strony ministerstwa. Sami Huncwoci by tego lepiej nie zorganizowali.
- Macie konkurencje. – rzuciłam i wzięłam łyk herbaty, która zdążyła już wystygnąć. – Nie jesteś dumny? – zaczepiłam po chwili, na co brat posłał mi spojrzenie mówiące: „Czy naprawdę mam odpowiadać?”.
- Tak tylko. – odparłam speszona i usiłowałam schować buzię do kubka.
- A co do kawałów to ja nie jestem, Suzanne, odpowiednią osobą udzielającą ci rad w tym aspekcie.
- Właśnie. – przytaknęłam. – Ty robiłeś dowcipy, a na ludzi wyszedłeś. – powiedziałam, co Remus znów podsumował wymownym spojrzeniem.
Mój pokój znajdował się w takim stanie, w jakim go zostawiłam, a mianowicie w nieładzie, który był bardzo skrupulatnie utrzymywany w tym pomieszczeniu od czasu kiedy się tu wprowadziliśmy. Narzuta czysto symbolicznie leżała na łóżku, nie wprawiając przebywającego w pomieszczeniu gościa w skrępowanie, w postaci niepościelonego miejsca mojego spoczynku. Krzesło elegancko wsunięte, szuflady elegancko wepchane do szafy, gdyż pokojowym wsunięciem bym tego nie nazwała, a czynności, które musiałam tamtego pamiętnego dnia wykonać, by ów szuflady tam wepchać, wstydzę się do dziś. Ale mniejsza.
Otworzyłam okno by wpuścić do pomieszczenia choćby odrobinę powietrza. Rozejrzałam się jeszcze raz bardzo uważnie po pokoju w poszukiwaniu przedmiotu, który następnego dnia był dla mnie niezbędny.
- Gdzie ja go włożyłam. – mówiłam pod nosem, przekopując się przez stosy ubrań w poszukiwaniu „tego czegoś”.
- Wiem – powiedziałam po chwili i pędem podeszłam do łóżka, a następnie klęknęłam przy jego lewej nodze obok zagłówka i zaczęłam przyglądać się deskom.
Kiedy wypatrzyłam tę charakterystyczną, z brązowym wypukleniem, zapukałam w nią jeszcze dla pewności, a po uzyskaniu pustego dźwięku oparłam się o jeden z jej końców. Wtedy część podłogi podniosła się, a ja włożyłam rękę do powstałej skrytki i po chwili wyciągnęłam to co chciałam.
Ku mojemu zadowoleniu prezent dla Remusa nie stracił na atrakcyjności podczas mojej dotychczasowej nauki w szkole i wyglądał jak należy.
- Całkiem zgrabna choineczka – zaśmiałam się, kiedy Remus wyczarował na środku salonu małego świerka. – Jest świetna. – podsumowałam, na co  mój brat sparodiował dumną minę.
- Czegoś mi tu brakuje. – powiedziałam i zamachnęłam się różdżką.
Na ten gest drzewko zostało pięknie udekorowane światełkami i czerwonymi bombkami. Remus posłał mi karcący wzrok:
- Suzanne, a dekret o zakazie używania czarów przez nieletnich czarodziei.
- Do tej pory nikt się nie przyczepiał, a z resztą sam mówiłeś, że w ministerstwie tego nie pilnują. – powiedziałam z uśmiechem.
- Co nie zmienia faktu, że…
- Że kiedyś na pewno zalecę się do twojej cenne rady. – przerwałam mu.
- Pada śnieg, pada śnieg… - nuciłam pod nosem jakąś świąteczną piosenkę, która akurat leciała w radiu.
- „Choinkę mamy, indyk się piecze, babeczki właśnie robię” – myślałam. – „O czymś zapomniałam”.
- Skarpety powiesiłem, więc to chyba wszystko. – zakomunikował Remus wchodząc do kuchni.
- Czytasz w moich myślach. – stwierdziłam i wróciłam do ubijania masy, czemu Remus przyglądał się z wielkim zainteresowaniem.
- Chcesz pomóc? – spytałam po chwili, na co mężczyzna dynamicznie zaprzeczył głową.
- Zawsze chciałem umieć gotować. – stwierdził, a po chwili na jego twarzy spostrzegłam grymas bólu.
- Remus? – spytałam z niepokojem, przyglądając się bratu.
- Nie, nic mi nie jest. – wysapał próbując wstać z krzesła.
Podeszłam szybko do Remusa i zarzuciłam jego rękę na ramię, po czym z trudem zaprowadziłam go do pokoju. Pomogłam bratu położyć się na łóżku, a następnie nakryłam go szczelnie kocem.
- Będzie dobrze. – szepnęłam, gdy Remus zacisnął dłoń na kołdrze. – Będzie dobrze. –powtórzyłam, a następnie pocałowałam go w czoło i wyszłam z pomieszczenia. Przez szparę, pomiędzy uchylonymi drzwiami, a ścianą, zobaczyłam jak jego klatka piersiowa wraca do stabilnego rytmu, po czym cicho westchnęłam.
Siedziałam w swoim pokoju, oddalonym od sypialni Remusa zaledwie dwoma schodkami i ścianą. Spoglądałam tępo przez okno, od czasu do czasu rzucając w nie zgniecioną kulką papieru.
- „Dlaczego to musiało spotkać akurat jego. Przecież jest dobrym człowiekiem. Czemu to on, a nie ja.” – Po mojej czaszce rozbijały się miliony myśli, na które nigdy nie znajdę odpowiedzi.
Po chwili wstałam i podeszłam do kufra ustawionego przy przeciwległej ścianie obok biurka. Otworzyłam skrzynkę, a po obiegnięciu wzrokiem zawartości i przypomnieniu sobie dokładnego położenia konkretnych ubrań, zaczęłam się rozpakowywać.
Dwie pary butów ustawiłam przy drzwiach, swetry jeszcze raz poskładałam i ułożyłam obok kufra z zamiarem ponownego ich spakowania, gdyż Święta w tym roku trwały zaledwie tydzień. W końcu natknęłam się na dno walizki, gdzie dumnie leżał: Przewodnik po animagii.
Zlustrowałam okładkę książki, po czym szybko wyciągnęłam ją kufra i usiadłam na łóżku z przewodnikiem  na kolanach.

Proces, w którym człowiek staje się animagiem, zaczyna się od nieprzerwalnego, w czasie jednego miesiąca, trzymania pojedynczego liścia mandragory w ustach.  Należy to uczynić w czasie od pełni do pełni. W żadnym wypadku, nie można go wyjmować ani połykać, gdyż wtedy cały proces będzie należało powtórzyć od nowa. Liść potrzebny jest nam do uhartowania organizmu oraz do uwarzenia skomplikowanego eliksiru, który należy wypić, poprzedzając słowami: Animato, Animanu, Animate, Animagus.
- Animato, Animanu, Animate, Animagus – powtórzyłam.
Kiedy nadszedł wieczór poszłam do kuchni wyjąć z piekarnika jutrzejszy obiad. Indyk wyszedł idealnie, a jego zapach rozszedł się gładko po całym domu. Nic więc dziwnego, że chwilę później usłyszałam kroki w stronę kuchni, a następnie zobaczyłam Remusa wchodzącego do pomieszczenia. Usiadł na krześle i popatrzył się mnie zaspanymi oczami.
- Możemy zjeść go dzisiaj. – powiedział, drapiąc się po głowie, tym samym wprowadzając w jeszcze większy rozgardiasz swoje włosy.
- Nie. – zaprzeczyłam głową. – Indyk jest na jutro.
Brat posłał mi rozczarowane spojrzenie, po czym wstał, wziął szklankę z wodą i upijając z niej łyk wrócił do pokoju.
Uśmiechnęłam się słabo pod nosem, a po ponownym wstawieniu indyka, ruszyłam do pokoju.
Zbliżał się nieunikniony poranek jednego z najszczęśliwszych dni w roku dla wszystkich ludzi. Jednak czy to samo mogłam powiedzieć o sobie? Teoretycznie tak, ponieważ z tym dniem wiązała się pewna wyjątkowa tradycja, którą z bratem celebrowałam od zawsze.
Wstałam z materaca i na paluszkach zmierzyłam w kierunku salonu. Stojąc w przejściu, starałam się odszukać wzrokiem świątecznych skarpet, a po namierzeniu, szybko podeszłam do nich i do skarpety Remusa włożyłam wcześniej przyszykowany prezent. Kiwnęłam z uznaniem głową i po wstępnych oględzinach kominka, mogłam stwierdzić, że Skrzat Mikołaj odwiedził także i mnie.
- „Nie Suzanne, musisz się powstrzymać. Odczep się od paczki” – skarciłam się.
Zawróciłam do swojego pokoju, a gdy się w nim znalazłam poczułam, że absolutnie nie mam chęci na sen. Podeszłam do szafy i bardzo ostrożnie otworzyłam prawe skrzydło, co okazało się błędem taktycznym, gdyż cała zawartość garderoby wypadła na mnie.
Gdy odkopałam się z powstałej, za moją przyczyną, górki, bezradnie na nią spojrzałam.
- „Pamiętaj co mówił ci Remus, nie używaj czarów” – pomyślałam.
Lecz kto by słuchał swoich myśli i po znalezieniu różdżki, zamachnęłam się nią i ubrania znalazły się w przyzwoitym porządku w szafie.
Następnie wyciągnęłam pierwszy z brzegu sweter oraz spodnie i w pośpiechu je założyłam. Przejrzałam się w lustrze i chyba wyglądałam dobrze: szary sweter, białe spodnie, nie powinno być źle. Wzięłam szczotkę do ręki i przeczesałam nią włosy, zostawiłam rozpuszczone.
Spojrzałam przez okno, a słońce okazało się być wysoko, przysłaniał je nieznacznie prószący śnieg, wprawiający pobliską okolice w świąteczną aurę. Dzieciaki sąsiadów już przebywały na podwórku i bawiły się w najlepsze lepiąc bałwana. Rozpoznałam wśród nich Josha i Ellie, moich kolegów z którymi spędzałam kiedyś każdą wolną chwilę za nim poszłam do Hogwartu. Chłopak śmiejąc się, przez przypadek spojrzał w moją stronę i utkwił we mnie wzrok, a następnie wskazał ruchem ręki bym przyszła. Wytrzeszczyłam oczy na jego zachowanie, lecz niezrażona otworzyłam okno i wyskoczyłam przez nie, a następnie powolnym krokiem podeszłam do nich.
- Cześć wam. – powiedziałam z daleka, na co oni posłali mi radosne uśmiechy.
- Suzanne! – zawołali, po czym podbiegli do mnie i uwięzili mnie w uścisku.
- Dlaczego cię nie było przez tyle czasu? – Pytaliśmy twojego brata, a on tłumaczył twoją nieobecność szkołą z Internatem. – zasypali mnie mnóstwem pytań.
- To długa historia. – zaśmiałam się, a następnie przyłączyłam do lepienia bałwana.
- Co powiecie na bitwę na śnieżki? – rzucił ktoś, na co wszyscy przytaknęli.
Śniegowe kule zaczęły swój nalot i nikt nie mógł przewidzieć, gdzie która uderzy. Początkowo starałam się ich jedynie unikać, ale po dostaniu taką w nos, pomyślałam sobie, że gorzej już nie oberwę i rozpoczęłam szturm z Joshem na skołowaną Ellie i resztę osób biorących udział w wydarzeniu. W naszej zabawie wzięły udział także okoliczne domy i szyby, na których po uderzeniu śnieżką zostawały zimne smugi.
- To się nazywa zimowe szaleństwo! – krzyknął Josh i z rozpędu rzucił śnieżką, czego od razu pożałował, w przechodzącego nieopodal pana Thomasa, pospolicie nazywanego Scroogem ulicy Stationroad.
Mężczyzna po oberwaniu lodową pigułą skierował w naszą stronę głowę używając starego karku, wydającego przy tym charakterystyczne chrzęśnięcie. Kolor jego twarzy przybierał mocy z każdym wdechem, który w teorii powinien go uspokoić.
- Nie wstyd wam wredne gagatki. – z jego ust wydobył się głos zimniejszy niż śnieg którym oberwał.  - Nie macie szacunku do starszych i rzucacie w nich śniegiem, tak.
- Ale on to zrobił niechcący – wstawiłam się za Joshem, jednak moje słowa wcale Scrooga nie przekonały.
- Siedź cicho smarkulo – wydarł się na mnie. – Jak ci nie wstyd. Jesteś najstarsza z tej całej zgrai i co, jaki im dajesz przykład?
- Z pewnością lepszy niż pan – odpowiedziałam pięknym za nadobne, co mężczyzna skwitował splunięciem na śnieg nieopodal mnie.
- Posłuchaj mnie smarkulo… - mężczyzna zaczął się do mnie zbliżać z laską skierowaną w moją głowę.
- Niech pan się nawet nie waży. – powiedziałam lekko przestraszona nieobliczalnością staruszka.
Mężczyzna zamachnął się kijem i już czułam jak obrywam tym żelastwem, kiedy zza pleców dziadka usłyszałam głośne: „Niech się pan uspokoi”, a po chwili mój brat trzymał już w ręce kule mężczyzny, tym samym rozbrajając go.
- A ty! – wydarł się na Remusa starzec. – Czep się pan swego życia! – oburzył się
- Akurat grożenie mojej siostrze i jej przyjaciołom to część mojego życia. – odpowiedział trafnie, na co się uśmiechnęłam. – A teraz proszę opuścić posesję.
Na te słowa, Scrooge obruszył się jeszcze bardziej i po odebraniu laski od Remusa, poczłapał kontynuować spacer jednym z zaśnieżonych chodników i po uprzykrzać życie komuś innemu.
Kiedy oddalił się na wystarczającą odległość, część dzieciaków zaczęła wiwatować: „Brawo dla brata Suzanne”.
Remus zawstydził się nieznacznie, a następnie zwrócił się do mnie:
- Musimy już iść.
Przytaknęłam na jego propozycję i wróciliśmy do domu.
- Jak to jest Suzanne, że ty zawsze pakujesz się w kłopoty? – spytał, poszukując zniczy i zapałek.
- Każdy ma jakiś talent. – odparłam beztrosko.
- Idziemy – poinformował i stanął na środku pokoju. Złapałam go za rękę, a po chwili poczułam znajomy ścisk w żołądku i zawrót głowy, lecz po chwili wszystko ustało.
- Jesteśmy. – zakomunikował Remus, a wtedy otworzyłam oczy.
Doszedł do mnie charakterystyczny zapach tego miejsca – jodła. Rozejrzałam się dokoła. Nic się nie zmieniło. Chodnik pokryty śniegiem, na którym było widać prześwity brukowanej kostki. Wokół ścieżki rosły wcześniej wspomniane jodły, a dalej znajdowały się groby.
Szliśmy powolnym krokiem, a moja głowa ciągle zmierzała w inną stronę. Jakimś niewyjaśnionym prawem właśnie to miejsce było mi tak bardzo znajome, być może z jednego powodu.
Niektóre z grobów były zaniedbane, lecz były także i takie, których przepych odstraszał przechodniów i był tylko pozorem do powierzchownego spojrzenia na nie, gdyż tak naprawdę były zapomnianymi kawałkami skały skrywającymi czyjeś życie. Ten którego my wypatrywaliśmy znajdował się w innej kategorii, grobów ze skromnym wieńcem i kilkoma świeczkami nie robiącymi tłoku. Stał on przy rozłożystym świerku, który kiedyś wydawał mi się domem Mikołaja i miałam przeświadczenie, że grób jest okryty szczególną opieką.
Nagle zatrzymaliśmy się przed tym właściwym. Zimny puch otulał go całkowicie pierzyną. Zdjęłam rękawiczkę i delikatnie zrzuciłam trochę śniegu z grobu. Na odsłoniętej części widniał napis:
Życie jest tylko dla odważnych, ponieważ odważni przeżywają je w całości.
Życie jest tylko dla mądrych, ponieważ mądrzy potrafią je dobrze wykorzystać.
Życie jest tylko dla prawych, ponieważ prawi potraktują je poważnie.
Życie jest tylko dla miłości, ponieważ ona nadaje mu sens.”
< Hope Lupin  14 luty 1930
< Lyall Lupin   8 listopada 1928
Zginęli śmiercią tragiczną  10 września 1978 roku na Woodcrafcie


***
I co myślicie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz