poniedziałek, 9 stycznia 2017

Rozdział 5

Witam bardzo serdecznie z uśmiechem na twarzy w nowym roku, który pomimo tygodniowego trwania przyniósł mi wiele wpadek. Ale jak było w "umowie", a macie ją w zakładce Prorok Codzienny, wyrobiłam się z rozdziałem, więc oto jest.
Tradycyjnie: zapraszam do komentowania, ponieważ jak na razie nie wiem czy ów historia się komukolwiek podoba.
Słowem zakończenia: miłego czytania.
Pozdrawiam.
Autorka :-)
***
Minął nas wiecznie obrażony i sfrustrowany Snape i wszedł do sali lekcyjnej, a my ruszyliśmy jego śladem. Rozsiadając się wygodnie na krześle, obiegłam klasę wzrokiem, by lepiej się upewnić, czy nic nie zwróci szczególnej uwagi profesora.
Wiadra z neutralizatorami stały, jak zwykle, w równym rzędzie przy stolikach, więc nikt z pewnością nie wysunąłby tak szalonych podejrzeń, żeby jeszcze kilka minut temu Lee urozmaicił ich zawartość eliksirem o specjalnych właściwościach. Podobnie z drzwiami od zaplecza, które będąc zamknięte, stały w gotowości na otwarcie się i odsłonięcie swojej bogatej zawartości, o której zdążyliśmy się przekonać już nie raz. Tym samym wejście na zaplecze nie nasuwało podejrzeń do karygodnego zachowania Georga, jak określiła by je McGonagal, w postaci udzielenia pomocy Snape'owi i zamienienia muchy siatkoskrzydłej na osę bagnistą, które poza nazwami, właściwościami i cechami gatunku nie różniły się od siebie zbytnio. Chociaż warto wspomnieć, że ich główną różnicą była niechęć podmienionego składnika czyli osy do składnika w wiadrach.
Powodzenie naszego kawału potwierdził też czyn, powtarzający się na każdej lekcji, a mianowicie fakt, iż Snape ruchem ręki zapalał świece na kandelabrze, co na pierwszych zajęciach było fascynujące, lecz na następnych stało się monotonną czynnością.
Profesor stanął na podwyższeniu chwilowo przyglądając się nam w milczeniu, lecz po chwili wyprostował się jeszcze bardziej, a z jego ust wydobył się zimny głos:
- Dzisiaj będziecie warzyć eliksir na smoczą czkawkę, której objawami są: gorączka, pieczenie gardła, napady gorąca, drgawki, wydzielanie dymu i w skrajnych przypadkach zianie ogniem.
Sama zdziwiłam się na wypowiedź nauczyciela, ponieważ nie sądziłam, że będzie on aż tak przewidywalny, by grupka nastolatków była w stanie rozgryźć jego plany lekcyjne, a jednak. Chociaż niewątpliwie byliśmy grupką bardzo wybitnych nastolatków.
Wraz z Angeliną, z którą musiałam podzielić się MOJĄ ławką, udałam się na zaplecze, podobnie jak reszta uczniów, i z pełną odpowiedzialnością oraz świadomością wzięłam m.in. wcześniej podmieniony składnik. Wróciłyśmy z wziętymi produktami i jak gdyby nigdy nic, rozpoczęłyśmy warzenie eliksiru.
- Dodaj teraz trzy krople łez centaura - mówiłam znudzona, znając przepis na pamięć.
- Zrobione - odparła Angelina, nie mogąca coraz bardziej powstrzymać emocji.
- Teraz należy dosypać skrzydła muchy siatkoskrzydłej - powiedziałam z naciskiem na nazwę owada.
Dziewczyna posłała mi zdziwione spojrzenie, a ja zdając sobie sprawę, że nie zrozumiała mojej subtelnej uwagi, zaprzeczyłam dynamicznie głową, po czym przepchnęłam się do kociołka, dodałam osy i zamieszałam wzdychając i posyłając Angelinie karcące spojrzenie, na co ona tylko uśmiechnęła się do mnie przepraszająco.
Wraz z innymi uczniami miałyśmy najwidoczniej podobne tempo pracy, gdyż w tej samej chwili wszystkie eliksiry zaczęły bulgotać.
- Panie profesorze, coś jest nie tak! - pisnęła Yeaxley, na co Snape przewrócił oczami z pobłażaniem, co miało świadczyć o braku komentarza do irytującej uwagi ślizgonki.
- Zneutralizujcie eliksiry - rzucił Snape ze złością do nas, tak jakby odpowiedź miała być oczywista, jednak nie spodziewał się on zapewne, nadchodzącej wielkimi krokami, katastrofy antropogenicznej.
Na słowa profesora zarówno ślizgoni, gryfoni, jak i nasza piątka chwyciła za wiaderka z "czystym" neutralizatorem i część zawartości naczynia wlała do fajczących się eliksirów. Czyny te, w praktyce, poskutkowały chwilowym ustaniem bąbelków i, po dłuższej chwili, nawróceniem ich z podwójną siłą oraz parowaniem substancji.
Wytwarzanie oparów rozpoczęło moją część kawału. Ukradkiem, gdy nikt nie patrzył, wyciągnęłam różdżkę.
- Mortiferum fammis - wyszeptałam zaklęcie powodujące ciekawe zjawisko.
Świece z kandelabra przestały się majestatycznie palić z powodu ucieknięcia ognia z ich knotów. Wesołe ożywione ogniki z lekkością spadły na podłogę i rozpoczęły maraton po klasie. Gorące istotki nie były jednakże dodatkowym wątkiem, a dopełnieniem bąbelków, więc po zetknięciu się substancji w kociołkach i naszych czerwonych przyjaciół rozpoczął się prawdziwy pokaz sztucznych ogni.
Bliźniacy ukradkiem przybili sobie piątki, a mi posłali wesołe uśmiechy. Snape, w tym samym czasie, nieudolnie starał się pozbyć zaistniałego rozgardiaszu przeróżnymi zaklęciami, jednak na próżno, ponieważ zaklęcie to, nadmieniając zostało stworzone przez Huncwotów, było odporne na zaklęcia rzucane przez Snape'a oraz zostało wymyślone specjalnie dla niego jeszcze za czasów świetności mojego brata i jego przyjaciół. Nauczyciel jedyne co zmienił, to kształt, jaki przybierały fajerwerki, czyli na obraz swojej twarzy. Wtedy w pomieszczeniu wybuchła salwa śmiechu, braw oraz różnoraki entuzjazm. Jednak nie był to koniec kawału.
Kiedy ostatki sztucznych ogni rozbłyskiwały na tle sufitu, te wystrzelone wcześniej przybierały formę brokatu sypiącego się po całej klasie, który w krótkim czasie znalazł się wszędzie. Wrzaski stawały się coraz głośniejsze, a dobroduszny Snape nie mógł nic na to poradzić, ze względu na podrzucone uprzednio przez Freda fasolki, które kiełkowały w zastraszającym tempie. Także nauczyciel musiał najpierw uporać się z oswobodzeniem zarówno siebie jak i kilku ślizgonów negatywnie nastawionych do naszego pomysłu.
Finalnym punktem dowcipu stał się pozbierany przez wszystkie dziewczyny ze Slytherina brokat, w tym Olivii Yeaxley, który niespodziewanie zamienił się w węgiel brudzący wszystko dookoła. Gryfoni wybuchli gromkim śmiechem na ten widok. Rozwrzeszczane panny z domu węża były pocieszane przez swoich dzielnych jedenastoletnich rycerzy.
Snape oswobodził się ze szponów krwiożerczego grochu, z którego powstała by dla wojska z pewnością udana grochówka, lecz nie zdążył zareagować z powodu otwarcia się drzwi wejściowych do klasy i pojawieniu się w progu McGonagal w towarzystwie dwóch mężczyzn, którzy byli prawdopodobnie przedstawicielami  ministerstwa. Na twarzy wicedyrektorki dało się spostrzec zdezorientowanie wymieszane z satysfakcją po zatrzymaniu wzroku na zwęglonym Snape'ie. Jednak szybko przywdziała maskę obojętności i z pewnością wskazała ministrom powstałe pobojowisko, w którego skład wliczał się nie tylko Snape, lecz także osmolone dzieci z Gryffindoru i Slytherina, zniszczone przybory naukowe i nieliczne ogniki biegające pomiędzy stanowiskami, po czym rzekła:
- Jak panowie widzą, tak prezentuje się lekcja eliksirów, a teraz zapraszam dalej.
Gdy pracownicy ministerstwa wyszli, kobieta ogarnęła nas wzrokiem, zatrzymując się dłużej na mnie i bliźniakach, a następnie zwróciła się do nauczyciela eliksirów:
- Zapanuj nad młodzieżą, Severusie.
Snape odpowiedział jej jedynie zimnym spojrzeniem, strzepując z ramienia sadź, na co profesorka odwróciła się, pstryknęła palcami przez co cały bałagan zniknął i odeszła, uprzednio zamykając drzwi.
Chwilę wpatrywałam się w drzwi, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się McGonagal.
- Profesorze Snape - Zgłosił się jeden z uczniów, a po otrzymaniu od Snape'a zgody, w postaci kiwnięcia głową, na wygłoszenie monologu, kontynuował: - Możemy już iść?
Nauczyciel, który najwyraźniej nie doszedł jeszcze do siebie po minionych wydarzeniach, znów kiwnął głową i w tej samej chwili wszyscy uciekliśmy w stronę wyjścia.
...
- Potwierdzam, iż kawał został przeprowadzony bezbłędnie - Podsumował nasz wyczyn Lee.
- Niewątpliwie. - Zaśmiałam się. - Czy, jeśli jesteście w tak dobrych nastrojach, to taktownym było by zaproponowanie wam nauki. - powiedziałam i uderzyłam podręcznikiem o stół.
- Och Suzanne, nie mów, że teraz nauka Ci w głowie - odparł ironicznie Fred.
- Oczywiście, że nie. Lecz pragnę nadmienić, że dziś mamy szlaban u Filcha i lepszego czasu nie znajdziemy. - zakomunikowałam, na co bliźniacy wytrzeszczyli oczy.
- Nie mówcie, że zapomnieliście? - zadrwiłam.
- Nie, ależ skąd - Po prostu nam z głowy wypadło - odpowiedzieli.
- No cóż - Westchnęłam, po czym usadowiłam się wygodniej na krześle i otworzyłam książkę, jednakże nie od transmutacji, a animagii.
Zdolność animagii jest czasochłonnym i żmudnym procesem. Złe przygotowanie się do rozpoczęcia treningu może nieść za sobą złe w skutkach wydarzenia: nieodwracalne przetransmutowanie jednej kończyny w zwierzęcą lub nawet cały organizm, stracenie świadomości ludzkiej, wyostrzenie się instynktów - Wzdrygnęłam się na tę myśl - kalectwo lub nawet śmierć.
Animagia to zjawisko zachodzące sztucznie w przyrodzie, a jej naturalnie występującą formą jest metamorfomagia. Postać animagiczna czarodzieja jest zwykle uosobieniem jego cech charakteru i wartości jakie wyznaje. Patronus a animagia...
- Suzanne, to nie jest zadane - wtrącił George, przyglądając się bacznie okładce, na co ja wzruszyłam ramionami.
- Idziemy - rzucił, zabierając mi "podręcznik".
- Już?! - spytałam zaskoczona.
- Widzisz jak pochłonęła cię "praca domowa" - Zrobił znak cudzysłowu w powietrzu.
- Bardziej niż ciebie - odgryzłam się, zabierając chłopakowi książkę.
...
Znajdowaliśmy się na korytarzu prowadzącym wprost do kanciapy woźnego.
- Chyba wolałabym, żeby mnie wyrzucili ze szkoły - jęczałam pod nosem, nasłuchując, czy przypadkiem zza któregoś rogu nie wyłania się zgarbiona sylwetka Filcha. - A tak w ogóle gdzie jest...
- Jestem - Usłyszałam za sobą donośny głos Freda.
- O wilku była mowa - wtrącił George.
- Musiałem coś załatwić - powiedział Fred, jednak nie dane mi było tego skomentować, ponieważ usłyszeliśmy dobiegające z końca korytarza odgłosy kroków, a po chwili z ciemności wyłonił się Filch. Zlustrował nas wzrokiem, po czym uśmiechnął się diabelsko.
- No... - Zatarł ręce - Czas na sprzątanie.
W jego ustach te słowa brzmiały tak przerażający, jakby miały inny wymiar. Podążaliśmy za woźnym już któryś korytarz i coraz bardziej napełniało mnie przekonanie, że prowadzi on nas do jednej z tych swoich celi wypełnionych łańcuchami, kiedy na naszej drodze napotkaliśmy drzwi do Wielkiej Sali.
- Proszę bardzo - Wskazał ręką na wejście. - Tu spędzicie kolejne kilka godzin, a teraz oddawać różdżki - warknął, wydzierając nam przedmioty z rąk, po czym uśmiechnął się krzywo i odszedł.
- Ach tak - Kiwnęłam ze zrozumieniem głową. Pchnęłam lekko drzwi do Wielkiej Sali, a czując, że bliźniacy znajdują się tuż za mną, weszłam do pomieszczenia.
W środku panował mrok, a nasze kroki odbijały się mrożącym krew w żyłach echem. Jednakże nie dla nas, dzielnych gryfonów. Ruszyliśmy pewnie w głąb sali, a po wnikliwych obserwacjach czerni, którą na marginesie także trudno było zobaczyć, znaleźliśmy się przy stole nauczycieli.
- Trochę tu ciemno - poskarżył się George.
- Może nie zauważą, że nie zrobiliśmy dyżuru - powiedział ten drugi.
- Niewątpliwie - odparłam z zastanowieniem.
- Suzanne, nie znasz jakiegoś zaklęcia na latarkę?
- Bez różdżki to z pewnością mi wyjdzie. - odparłam sarkastycznie. - A nie ma tu żadnego włącznika?
- Chyba znalazłem. - powiedział jakiś głos z końca sali i w tej samej chwili zapaliło się światło. Skierowaliśmy wzrok w tamtą stronę, a wtedy przed nami ukazał się Dumbledore. Uśmiechnął się do nas poczciwie i podszedł bliżej.
- A cóż trójka młodych gryfonów robi w Wielkiej Sali o 20 00? - zapytał.
- Mamy szlaban, profesorze - wyjaśniliśmy, na co dyrektor skinął głową ze zrozumieniem.
- Lecz, jak na razie nam nie idzie - wyjaśnił Fred.
- Nie wiemy: gdzie są mopy, jak włączyć światło - Wskazałam na świece.
- I chyba nie nadajemy się do tej pracy, panie dyrektorze - dokończył George.
- Och, to idealna okazja żebyście się nauczyli. - Zakończył naszą "intrygę" dyrektor. - A oto sprzęt sprzątający. - Klasnął w dłonie i nagle pojawiły się obok nas miotły i ściereczki.
Spojrzeliśmy na nie ze zdziwieniem, lecz pod wpływem wymownego wzroku Dumbledora, chwyciliśmy za mopy i zabraliśmy się do sprzątania, pod czujnym okiem dyrektora. Po wytarciu stołów, zmyciu podłogi, odkurzeniu ścian i powstałych tam pajęczyn z przed czasów, kiedy założyciele Hogwartu zakładali tę szkołę, mogliśmy wrócić do dormitoriów. Byliśmy tak zmęczeni, że nawet nie wiem jakim cudem dostaliśmy się do pokojów, a o położeniu się do łóżek już nie wspomnę.
...
- Angelina, dlaczego mnie nie obudziłaś?! - pytałam gorączkowo, skacząc na jednej nodze po pokoju, gdyż starałam się zawiązać buta.
- Tak słodko spałaś. - Rozczulała się.
- Nie jestem słodka. - Protestowałam. - Chodź, bo się spóźnimy.
Wybiegłam pędem z dormitorium, zbiegłam po schodach i wywaliłam się na ostatnim stopniu upadając na tyłek. Uderzyłam ze złością ręką o podłogę, a wtedy spotkałam zdziwiony wzrok McGonagal.
- Czy wszystko dobrze, Suzanne? - spytała z troską.
Zmieszałam się trochę, lecz, żeby nie wypaść z roli, wstałam pospiesznie, pokiwałam dynamicznie głową i znów porwałam się pędem, by jak najszybciej znaleźć się na śniadaniu. Z łoskotem wbiegłam do Wielkiej Sali, a gdy poczułam, jak wszyscy uczniowie posyłają mi zdziwione spojrzenie, wyprostowałam się i luzackim chodem podeszłam do bliźniaków. Usiadłam na przeciwko nich, rzuciłam szybkie: "hej" i chwyciłam za miodowe płatki.  W tej samej chwili do pomieszczenia weszła także Angelina, o której kompletnie zapomniałam, rzucając się w wir myśli o posiłku.
- Ups - powiedziałam cicho, na co bliźniacy posłali mi zdziwione spojrzenia.
- Suzanne!!! - Usłyszałam za sobą, a, że zależało mi na życiu nie odwróciłam się.
Poczułam jak dziewczyna  siada koło mnie i morduje mnie wzrokiem.
- Zaczekać to już nie łaska? - zapytała z pretensją.
- Jak widać - powiedziałam zwracając głowę w jej kierunku. - Przepraszam.
Dziewczyna posłała mi uśmiech, mówiący: "och przestań, wcale się nie gniewam" i zabrała się za śniadanie. Dalej  posiłek minął nam w spokoju i kiedy nasza piątka zjadła, ruszyliśmy na naszą ostatnią listopadową lekcję latania.
...
- Wiecie co mnie najbardziej irytuje? - spytałam.
- Olivia Yeaxley - odpowiedzieli równocześnie.
- Najbardziej! - powtórzyłam. - Nie, irytuje mnie to, że jako jedyna z naszej piątki nie potrafię wsiąść na miotłę.
- Nie przesadzaj, Suz. - pocieszył Fred. - Nie jesteś taka zła.
- Są gorsi
- Dzięki za pocieszenie, ulżyło mi. - powiedziałam z rezygnacją.
...
- Witam uczniowie - przywitała się z nami pani Hooch. - To nasza ostatnia w tym semestrze lekcja latania, zbliża się grudzień, a więc na dzisiejsza lekcja będzie lekcją praktyczną. Rozegramy sobie mały mecz. - Wypowiedź profesorki wywołała u większości uczniów wielkie rozemocionowanie, lecz ja nie byłam tego zdania. - Tu staną uczennice, a tam uczniowie, więc jak się domyślacie stoczycie rozgrywki dziewczęta przeciwko chłopcom. Macie 10 minut na opracowanie strategii i ustalenie stanowisk. Zaczynajcie!
Według instrukcji nauczycielki, stanęłam przy Angelinie, która została mianowana naszym trenerem, gdyż bezapelacyjnie była najlepsza. Dziewczyna wybierała dla każdej z nas rolę jaką ta będzie pełniła w meczu. Wybrała każdemu, zostałam tylko ja.
- Angelina - jęknęłam. - Mogę spaść z miotły, a wtedy nie będę musiała grać i może wygracie.
- Nie Suz. - zaprotestowała. - Będziesz grać, a co lepsze mianuję cię szukającą.
Podniosłam głowę, tym samym przestając tempo patrzeć się w zgniłozielony trawnik i popatrzyłam na przyjaciółkę jak na osobę, która przed chwilą uciekła z Munga.
- Oszalałaś - Zdziwiłam się. - To, że ja spadłam z miotły to wiem, ale, żeby się to zdarzyło TOBIE, to już faktycznie koniec świata.
- Daj sobie szansę. - prosiła. - Masz przecież dobry refleks.
- Na ziemi, a nie 50 metrów nad nią. - Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Zaczynacie za 2 minuty - zakomunikowała pani Hooch.
- Widzisz. - Pokazałam ręką na nauczycielkę. - A nie ma jakiegoś ambitniejszego zajęcia dla mnie. - zażartowałam.
- Taktyk, ale nie sądzę, byś się do tego nadawała.
- Dlaczego nie? Jestem przecież wszechstronna. Co robi taktyk?
- Opracowuje taktykę.
- Serio, nie miałam pojęcia. - odparłam z sarkazmem.
- Zaczynamy! - krzyknęła profesorka.
Zrobiłam wielkie oczy i spojrzałam ze smutkiem na Angelinę. Uderzyłam się dwa razy w pierś mówiąc: moja wina, będzie moja wina, a następnie wraz z innymi członkami Drużyny Angeliny udałam się do stojaka na miotły.
Wzięłam jedną z nich bardzo ostrożnie i westchnęłam. Jak nam rozkazano, mieliśmy ustawić się na swoich miejscach. "Zasiadłam" miotłę z trudem i trzęsąc się, wzbiłam  w powietrze. Spojrzałam w dół.
- Trochę tu wysoko. - mruknęłam pod nosem.
- Suzanne? - usłyszałam.
- Jest okey, George, nie przejmuj się - Znów spojrzałam w dół. - Najwyżej spadnę i połamię kilka gnatów. - rzuciłam, na co chłopak uśmiechnął się.
- Spisałaś testament? - spytał Fred, który znalazł się obok nie wiadomo skąd.
- Ojejku, nie pomyślałam o tym. No cóż, możecie spisać go za mnie. A na grobie chce mieć czerwone róże i zieloną wstążką przewiązany nagrobek.
- Da się zrobić - podsumował Fred, a dalsze rozwinięcie tej myśli przerwał gwizdek rozpoczynający mecz.
- Powodzenia - rzucili bliźniacy w moją stronę.
- I nawzajem - odparłam ze śmiechem.
- To ma być ładna i czysta gra - krzyknęła Hooch, po czym rzuciła kafla i rozpoczęło się piekło.
Starałam się nie stracić żadnej piłki z oczu, gdyż spotkanie się z którąś z nich równałoby się niewątpliwie zgłębieniem relacji z panią Pompfrey, szkolną pielęgniarka.
- Myśl Suzanne - mówiłam do siebie - Gdybyś była zniczem, to gdzie byś - I w tej samej chwili przed oczyma mignęła mi złota kulka.
Utkwiłam wzrok w przedmiocie i niezdarnie ruszyłam za nim w pogoń. Dla publiczności, której rolę sprawowała nauczycielka tego znamienitego przedmiotu, była to z pewnością uczta dla oczu, wyplucie żołądka ze śmiechu i ogólne rozbawienie. Moje wyczyny na miotle można było porównać do starego Forda, którego emerytowany silnik nie daje rady napędzać pojazdu i musi stawać co kilka metrów. Czując całą sobą, jak wydurniam się przed profesorką postanowiłam zrobić coś szalonego. Ścisnęłam mocniej trzon miotły i tak jak na lekcji pierwszej radziła nauczycielka, skierowałam go ku skrzydlatej kulce i poderwałam. Moja miotła nagle zaczęła współpracować i włączył jej się piąty bieg. Leciałam szybciej i szybciej. Czułam, że znicz znajduje się w zasięgu mojej ręki, już muskałam kulkę palcami, kiedy poczułam jak w moje ramie uderza coś ciężkiego - tłuczek. Przez coraz bardziej nasilający się ból, straciłam równowagę i zaczęłam osuwać się z miotły. Ostatkami świadomych myśli złapałam się drugą ręką za miotłę i trzymałam.
- "Teraz dopiero muszą się na mnie gapić" - Przeszło mi przez głowę.
Moje palce stały się słabe niczym najdrobniejsze gałązki wierzby, dlatego puściły miotłę i zaczęłam spadać w dół.
Zaczęłam spadać. Moje życie miało się skończyć tak mało legendarnie. Czy tak właśnie było pisane mi w gwiazdach? Jeszcze żebym spadała z tym zniczem to było by pół biedy. Jednak nie złapałam go, ponieważ ktoś rzucił we mnie tłuczkiem. Ktoś, tylko kto? Chcę przed śmiercią poznać swojego zabójcę. Bliźniacy byli pałkarzami, ale oni... Nie, oni by tego nie zrobili. Znajdowałam się coraz niżej i niżej, dosłownie wyczuwałam już tą zgniłozieloną trawę pod stopami. Podążałam zgodnie z grawitacją, kiedy nagle poczułam silny opór powietrza. Znalazłam się na czyjejś miotle. W oczy rzuciły mi się czarne dredy. Odetchnęłam z ulgą. Poczciwy Lee, szukający przeciwnej drużyny, złapał mnie.
Wylądował na ziemi, a kiedy tylko wyczułam moment zejścia z miotły, zrobiłam to, wykonując przy tym widowiskowego fikołka. Położyłam się na trawie, której szkaradny kolor nie przeszkadzał mi już. Wtuliłam się w nią.
Nagle nade mną pojawiła się grupka osób. Dookoła rozpętał się istny harmider. Wszyscy pytali czy ze mną dobrze, czy nic mnie nie boli, lecz ja coraz głębiej wchodziłam w boisko.
Stanęła nade mną profesor Hooch i z zaniepokojeniem zlustrowała mnie wzrokiem. Po chwili zebrała się na odwagę i spytała:
-Wszystko dobrze?
Spojrzałam na nią obojętnie, usiadłam na trawie prostując nogi, po czym z impetem położyłam się na trawie i wymamrotałam:
- Nigdy więcej, pani profesor. Nigdy więcej.
Po chwili uklęknęli przy mnie zdyszanie Fred i George, którzy najwyraźniej biegli.
- Suzanne, żyjesz. - powtarzali. - Pani profesor, czy ona żyje.
Parsknęłam śmiechem na ich pytanie skierowane do nauczycielki. Chłopcy skierowali wzrok na moją osobę, po czym nachylili się nade mną.
- Nie strasz nas tak więcej, rozumiesz. - zagroził mi George, a kiedy wstałam mocno mnie przytulił.
- Mamy przecież wspólny szlaban u Filcha, spadaj sobie z miotły, ale kiedy indziej. - powiedział szeptem, tak, żeby wszyscy obok usłyszeli, na co ja kiwnęłam głową ze zrozumieniem.
W mocnym uścisku próbowali mnie także udusić Lee i Fred oraz Angelina z resztą dziewczyn. Nagle oprzytomniałam i utkwiłam wzrok w nauczycielce.
- Kto wygrał? - wypaliłam, co nauczycielka skomentowała cichym westchnięciem, po czym zwróciła się do Lee:
- Jordan, zaprowadź pannę Suzanne do skrzydła szpitalnego. Zdecydowanie za mocno uderzyła się w głowę.
...
- Zapomniałam ci jeszcze podziękować Lee - powiedziałam nieśmiało.
- Nie ma sprawy, a z resztą bliźniacy by mi tego nigdy nie wybaczyli, gdybym cię wtedy nie złapał - Zaśmiał się.
- Wiem, ale i tak dziękuję. Gdyby nie ty, nie skończyło by się tylko na wstrząsie mózgu. - Zrobiłam w powietrzu cudzysłów, by pokazać Lee jaką specjalną troską zostałam uhonorowana przez profesor Hooch. - Tak naprawdę uratowałeś mi życie.
- Nie przesadzaj - chłopak zaczął się rumienić, co doskonale zauważyłam.
- Nie zmniejszaj swoich osiągnięć. Jestem pewna, że napiszą o tobie w Proroku Codziennym. Będziesz bohaterem. Nawet już jesteś. - Puściłam mu oczko.
Policzki czarnoskórego chłopaka zapłonęły jeszcze szkarłatniej, niż przedtem, przez co ja zaśmiałam się na ten widok. Lee zdał sobie wtedy sprawę, że POŁOWA tego co powiedziałam była sarkazmem, więc w ramach protestu skrzyżował ręce na piersi i zrobił naburmuszoną minę.
- Skoro tak sobie ze mnie żartujesz, to najwidoczniej nie jest ci potrzebna do towarzystwa moja osoba. - żachnął się Lee, co wywoływało u mnie jeszcze głośniejszy śmiech.
Kiedy zbliżaliśmy się do Skrzydła Szpitalnego, a drzwi były już świetnie przez nas widoczne, chłopak wyprzedził mnie, a następnie podbiegł do nich. Otworzył je, a następnie cierpliwie czekał, aż ja minę jego skromną osobę. Wiedziałam, że robi to tylko po to, bo jest na mnie obrażony, więc przestałam się uśmiechać, zwolniłam kroku, a biedny Lee musiał cierpliwie czekać kiedy minę próg. Minęłam go z gracją, czyli potknęłam się o nogę, którą mi podstawił, lecz ja zrobiłam dobrą minę do złej gry i dumnie weszłam do pomieszczenia, a chłopak tuż za mną.
Gabinet lekarski, jak każdy inny. Przestronny, z wysokimi oknami na całej jego długości, które miały chyba funkcję naturalnego budzika, ponieważ około 4 rano pokój ten rozpoczynał już nowy dzień, a zasłon, by nadejście tego dnia opóźnić, jako takich nie było. Liczne łóżka stały przy ścianach w towarzystwie szafeczek nocnych, na których były ustawione drobne wazoniki z mizernymi kwiatkami, które najwidoczniej miały odzwierciedlać stan pacjenta. Na tle jednego z okien stała szkolna pielęgniarka, pani Pompfrey, która po eleganckim chrząknięciu Jordana, odwróciła się w naszą stronę i przywitała nas pogodnym uśmiechem.
- Dzień dobry - powiedziałam.
- Witaj Suzanne, a co cię do mnie sprowadza? - spytała pogodnym tonem.
- Spadła z miotły. - odpowiedział za mnie, obrażony Lee.
Na tę informację pani Pompfrey wytrzeszczyła oczy, a po zlustrowaniu mnie wzrokiem, zaprowadziła mnie do jednego z łóżek. Zaczęła przynosić ze swojej "medycznej apteczki", czyli szafy w kącie sali, przeróżne w kolorach i w poziomach obrzydliwości estetycznej mazie i eliksiry, czyli innymi słowy leki.
- To nie będzie konieczne. - zapewniłam, kiedy pielęgniarka stanęła nade mną z dużą strzykawką.
- Och dziecko, to nie będzie bolało, daj rękę. To tylko małe kujnięcie.
Kobieta zbliżyła niebezpiecznie igłę do mojej ręki, a następnie zamaszyście zamachnęła się. Następnie w całym Hogwarcie dało się słyszeć mój krzyk, a ptaki z pobliskich pól, sowiarni oraz Zakazanego Lasu odfrunęły.
***
Zachęcam do komentowania :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz