poniedziałek, 16 stycznia 2017

Rozdział 6


Cześć wszystkim...
Ułóżcie się wygodnie na łóżku, podłodze, czy fotelu i z przyjemnością przeczytajcie kolejną notkę. Ten rozdział dedykuję takiej jednej skromnej osóbce, która zawsze przychodzi mi z pomocą. Jeśli wpis się Wam spodoba lub być może będzie zupełnie inaczej podzielcie się tym ze mną w komentarzu.
Miłego czytania
Pozdrawia Autorka :-)
***

Do mojego snu przedostały się promienie słońca, które zmusiły mnie do niechętnego otwarcia oczu. Dobiegło do mnie oślepiająco-jasne światło przysłaniające mi obraz, lecz po chwili wszystko wróciło do normy. Leżałam w skrzydle szpitalnym, miałam okropny ból głowy i było mi bardzo zimno. Rozejrzałam się po pomieszczeniu w celu zlokalizowania pielęgniarki i dowiedzenia się, która jest godzina, bo jak na złość, zegar po zmianie czasu nie wrócił na swoje miejsce. W tym samym momencie do skrzydła weszła uśmiechnięta pani Pompfrey, której uśmiech świadczył zapewne o satysfakcji, jaką kobieta odczuła po zadaniu mi bólu w postaci wbicia mi igły w skórę.
Pielęgniarka podeszła do mnie i zlustrowała wzrokiem, a następnie przyłożyła rękę do mojego czoła w celu sprawdzenia, czy nie mam gorączki. Po chwili zabrała dłoń i posłała mi lekki uśmiech.
- Jak się czujesz? – spytała.
Zamrugałam kilkakrotnie, a następnie przyłożyłam dłoń do głowy. Temperatura czoła nie wzbudziła we mnie jakiegoś zdziwienia, gdyż często opierając się przy odrabianiu lekcji miałam podobną.
- Chyba dobrze. – powiedziałam układając się wygodniej na trzeszczącym łóżku, które wydawało nieprzyjemne dźwięki pod każdym moim ruchem.
- Kiedy będę mogła wyjść? – zapytałam po chwili, spostrzegając jak pielęgniarka ma zamiar odejść.
- Kochaniutka, twój organizm jest bardzo przemęczony. – Kiwała nade mną palcem jak nad małym bobasem - Musisz odpocząć, rozumiesz mnie? Powinnaś wrócić do szkoły dopiero za kilka dni.
- Ale… - próbowałam wydusić z siebie choćby jedno słowo. – Czuję się dobrze. Nic mi nie jest.
- Suzanne – powiedziała pielęgniarka takim tonem, jakbym nie rozumiała. – Jesteś przemęczona, poleżysz sobie tu jeszcze…
- Do jutra. – rzuciłam z nadzieją, na co kobieta westchnęła
- Jeszcze kilka dni. – zdecydowała, po czym odeszła.
Patrzyłam za pielęgniarką w nadziei, że to jakiś żart. Zdawałam sobie sprawę, że jej plecy z pewnością nie posiadają tajemnej mocy widzenia, lecz mimo to i tak usilnie wbijałam wzrok w kobietę dopóki ta nie zniknęła za ścianą.
- I chciej tu porozmawiać z lekarzem. – mamrotałam pod nosem.
Położyłam się znowu na niewygodnie-trzeszczącym łóżku i przekręciłam się na drugi bok. Zamknęłam oczy, a starając się szybko zasnąć, zaczęłam liczyć wąchacze.
- Jeden wąchacz... Trzydziesty trzeci wąchacz… Pięćset czterdziesty ósmy wąchacz. – liczyłam zastanawiając się ile jeszcze uroczych stworzonek mam sobie wyobrazić, żeby zasnąć.
Nagle usłyszałam ciche skrzypnięcie drzwi, które doszło zza moich pleców. Zamknęłam mocno oczy i weszłam głębiej pod kołdrę. Po chwili poczułam jak ktoś siada na taborecie znajdującym się obok mojego łóżka, lecz wyczuwałam w pomieszczeniu obecność jeszcze kilku osób. Odwróciłam się łagodnie w tamtą stronę i przez szparę pomiędzy powiekami dostrzegłam cztery sylwetki moich przyjaciół.
- Hejka! – przywitałam się z nimi, na co Fred mało nie spadł z krzesła, a wtedy ja zaczęłam się śmiać.
- Widzę, że humorek dopisuje. – zakpił rozsiadając się wygodnie na taborecie.
- Jak by nie mógł, jestem do końca tygodnia zwolniona z zajęć szkolnych. – poinformowałam, co pozostali podsumowali głośnym: „Jak to”.
- Po prostu. Zapytałam pielęgniarkę czy mogę wyjść jutro, a ta mi nie pozwoliła, ponieważ mam słabą odporność, czy coś w tym stylu. – wytłumaczyłam.
- Pielęgniarka ci nie powiedziała? – spytał niepewnie George.
- Ale o czym?
- Jesteś tutaj od ponad tygodnia Suz. – wtrąciła się Angelina, na co ja pokręciłam głową.
- Co dzisiaj jest? – spytałam, czując jak krew w moich żyłach buzuje coraz mocniej.
- Środa – odpowiedzieli równocześnie, a mi na tę informację ręce opadły.
- Bywa – podsumowałam, lecz po chwili rozchmurzyłam się. – A czy jak byłam w "śpiączce" – Zrobiłam cudzysłów palcami. – działo się coś ciekawego?
- Czy wybuch gniewu Snape’a się liczy? – zapytał George.
- Nie. – Pokręciłam głową. – Coś oprócz rzeczy dziejących się codziennie.
- To w takim razie mieliśmy bardzo nudny tydzień. – podsumował.
- A co z kawałem na eliksirach? – Wpadło mi nagle do głowy.
- "Nie znaleźli" winowajców – Zaśmiał się Lee. – Ale McGonagal porównała nasz dowcip do wyczynów jakiejś grupki uczniów sprzed 30 lat.
- "Huncwoci" - przeszło mi przez głowę.
- A szlaban u Filcha?
- Nim to się w ogóle nie przejmuj. – uspokoił Fred. – Dumbledore przełożył nam go na po feriach, byśmy lepiej poczuli tę "magiczną aurę świąt".
- Czyli jedna rzecz z głowy. – Westchnęłam, a po zastanowieniu dodałam: Chcecie mi powiedzieć, że przez tydzień nie zrobiliście żadnego dowcipu?
- Nie mieliśmy kiedy. Cały czas byliśmy tutaj. – wyjaśnił Lee, a kiedy dotarł do mnie sens jego słów wytrzeszczyłam oczy.
- No co? – zdziwili się.
- Byliście tu przez cały czas? – spytałam z niedowierzaniem.
- Przychodziliśmy po lekcjach – wyjaśnił George.
- Jak pani Pompfrey pozwalała. – dokończył Fred.
Uśmiechnęłam się szeroko na uwagi chłopców, po czym przytuliłam przyjaciół, a raczej Georga i Angelinę, którzy byli najbliżej.
W żywym informowaniu mnie o nieistotnych sprawach jakie miały miejsce w tym tygodniu w Hogwarcie, a wbrew pozorom było ich więcej niż przyjaciele mi początkowo powiedzieli, przeszkodziła nam pielęgniarka, która dosłownie wyrzuciła moich raźnych towarzyszy choroby z pomieszczenia, tłumacząc się moim złym stanem zdrowotnym.
Nim kobieta zamknęła drzwi, zdążyłam posłać Wesołej Gromadce uśmiech mówiący: "Nie przyznaje się do tej kobiety" oraz "Widzimy się wkrótce”"
Po zniknięciu gryfonów zaczęłam beznamiętnie patrzeć się w sufit. Założyłam sobie za cel spędzenie najbliższych kilku godzin w milczeniu i spożytkowaniu czasu na rozmyślaniu o życiu.
-"Co dziś na obiad", "Gdzie zostawiłam pióro" – Tego rodzaju myśli kłębiły się w mojej zapracowanej głowie.
Nagle moje filozoficzne knowania zostały przerwane postukiwaniem. Kiedy spojrzałam w stronę źródła dźwięku ujrzałam Rufusa, który z nadzieją drapał nóżką o szybę. Wyskoczyłam prędko z łóżka i podbiegłam do parapetu. Otworzyłam okno, a wtedy Rufus wleciał do środka.
- Jak się masz, mały? – przywitałam się z nim, głaszcząc go delikatnie po główce.
Rufus w odpowiedzi wystawił jedynie nóżkę, do której był przyczepiony jakiś list. Uśmiechnęłam się do sowy z wdzięcznością, a po zlokalizowaniu jakiegoś smakołyka dla niej, podałam go jej. Rufus spojrzał na mnie swoimi wielkimi niebieskimi oczami i po chwili odfrunął, co uprzedził zamaszystym odwróceniem się w stronę wyjścia i pchnięciem ogonem mojego brzucha.

Witaj Suzanne,
Prof. McGonagal poinformowała mnie o twoim wypadku na lekcji latania. Według jej zapewnień nie było to nic poważnego, jednak jeśli będzie coś nie tak to zawsze możesz wrócić wcześniej do domu. Oprócz tego nieprzyjemnego incydentu, mam nadzieję, że nie miałaś jakichś innych ciekawych przygód, prawda?

Ale na razie, dość mówienia o szkole. Mam nadzieję, że po za tymi drobnymi wykroczeniami wszystko u ciebie w porządku. Z niecierpliwością czekam na nadchodzące Święta. Nie mogę doczekać się twoich opowieści dotyczących Hogwartu. Bardzo za Tobą tęsknię, siostrzyczko, i kto by pomyślał, że minęły już prawie 4 miesiące odkąd wyjechałaś. Całuję serdecznie.

Remus Lupin

PS. Jesteś najlepszą siostrą na świecie.
Uśmiech rósł na mojej twarzy z każdym kolejnym słowem czytanym z listu. Musiałam mu przyznać, że czas spędzony w Hogwarcie mijał niezwykle szybko. Wiadomość od Remusa wprawiła mnie w bardzo dobry nastrój, a korzystając z niego, postanowiłam ładnie odpisać.
Chwyciłam za jakąś kartkę leżącą nieopodal, a po dokładnych oględzinach papieru z obu stron i upewnieniu się kilkakrotnie o jego stanie czystości, położyłam go delikatnie na stojącą nieopodal łóżka szafkę nocną, na której po za kartką stał także urodziwy wazonik z kwiatami, które powaliły by nawet trolla.
- Pióro – powtarzyłam pod nosem. – Gdzie jest pióro?
Otworzyłam jedną z szuflad przy pobliskiej szafce, a tam ku mojemu szczęściu znajdował się poszukiwany przeze mnie przedmiot.
- "Z takim warsztatem pisarskim mogę się zabrać za list" – pomyślałam.
Po wielu próbach, korektach i innych zabiegach upiększających list, któremu do pełni szczęścia brakowało jedynie lekkiego spryskania perfumami, ale tego postanowiła jednak bratu darować, był gotowy do wysłania:

Kochany Remusie,

Bardzo dziękuję Ci za troskę, jednak wiedz, że nic mi nie jest, a jedynego problemu jakiego teraz doświadczam to fakt, że jeszcze przez kilka dni będę musiała tkwić, jak w więzieniu, w Skrzydle Szpitalnym. Co do twojego pytania z moimi „przygodami” to uważam, że nie jest to temat na list. Opowiem Ci i tak wszystko jak wrócę do domu, a jak już mowa o powrocie to jeszcze się przemęczę te dwa tygodnie, więc nie musisz mnie wcześniej odbierać.

Zastanawiam się jeszcze, czy w Yorkshire spadł śnieg, ponieważ, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem, tutaj jest go więcej niż dużo.

Całuję mocno.

Suzanne Lupin
PS. Twoja najlepsza siostra na świecie.
Pokiwałam z uznaniem głową nad wybitną treścią tego listu. Następnie przywołałam Rufusa i poleciłam mu dostarczyć tę bardzo ważną przesyłkę.
Dni spędzone w Skrzydle Szpitalnym mijały bardzo powolnie, a czasami nabierałam wręcz przeświadczenia, że ślimaki na pobliskich polach poruszają się szybciej. Mimo niekończących się minut, pustych dźwięków zegara, który nareszcie został powieszony na swoje miejsce, oraz odgłosów ptaków za oknami, zostałam finalnie wypisana z tego WIĘZIENIA.
Przechodziłam korytarzami ciesząc się nowo otrzymaną wolnością, rozmyślałam o tym jak bardzo jestem wdzięczna przyjaciołom za ich towarzystwo w czasie mojej „choroby”. Miałam właśnie minąć kolejny róg, który dzielił mnie od dormitorium, kiedy starając się zrobić to szybko, wpadłam na kogoś. Z hukiem uderzyłam o podłogę, wraz z osobą na którą wpadłam. Miałam zamiar przeprosić i ruszyć dalej, jednak gdy podniosłam głowę, napotkałam wściekłą twarz Olivii Yeaxley.
Momentalnie znalazłam się w pozycji stojącej, zupełnie jak dziewczyna, i zaczęłyśmy mordować się wzrokiem. Taki stan trwał jeszcze zaledwie parę sekund, gdyż wygadana ślizgonka postanowiła popisać się przed grupką swoich towarzyszy ciętym językiem oraz mistrzowską ripostą, dlatego też rzuciła w moją stronę:
- Jak chodzisz, ty podły zdrajco krwi.
Spojrzałam na nią układając usta w ironiczny uśmiech.
- Mogłabym to samo powiedzieć o tobie.
- Nawet nie pogrążaj się… TY! TY! – próbowała wymyśleć jakąś subtelną obelgę. – TY…
- No słucham. Oświeć mnie. Co szanowna Yeaxley ma mi do powiedzenia.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech, przywdziała na twarz kolor pomidora, po czym wyprostowała się jeszcze bardziej i odeszła, trącając mnie ramieniem, na co ja jedynie przewróciłam oczami.
Weszłam do Pokoju Wspólnego i skierowałam się do swojego dormitorium. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka, lecz tam nie zastałam osoby, którą chciałam zobaczyć.
- "Pewnie siedzi u chłopaków". – stwierdziłam, po czym udałam się do pokoju Lee i bliźniaków.
Już z daleka słychać było wydobywające się z niego dźwięki. Co jakiś czas z panującego tam harmidru wychwytywałam głos Freda, który jawnie przeciw czemuś protestował. Stanęłam pod drzwiami z zamiarem zapukania, gdy usłyszałam:
- Wiecie kiedy Suzanne wychodzi ze Skrzydła?
- Chyba jutro.
- Proponuję zrobić jakieś przyjęcie powitalne.
- A może by tak…
W tym samym momencie zapukałam do drzwi i weszłam do pokoju. Mina wszystkich tam będących była bezcenna. Pierwsza z szoku wybudziła się Angelina i z uśmiechem rzuciła mi się na szyję.
- Wypuścili cię. – krzyczała na całą Więżę Gryffindoru, czemu ja tylko potakiwałam.
- Jak widzicie… - Uwolniłam się z sideł dziewczyny i usiadłam na jednym z łóżek. – Wypuścili mnie wcześniej.
- Okey, w takim razie odwołujemy. – obwieścił George, na co ja skierowałam głowę w jego stronę.
- Dlaczego? – spytałam, jednak po chwili ugryzłam się w język, a wszyscy zgromadzeni posłali mi zdziwione spojrzenia.
- Nie spodziewałam się, że mogę tak stęsknić się za naleśnikami z dżemem. – powiedziałam na śniadaniu, na co moi przyjaciele się zaśmiali.
- No co? – zdziwiłam się. – Przy szpitalnych kleikach te placki są niczym ambrozja dla bogów. – wytłumaczyłam.
- Nie przeceniaj się Suzanne. – zakpił Fred, na co jedynie wzruszyłam ramionami i wróciłam do pałaszowania naleśników.
- Odrobiliście pracę domową z Obrony przed czarną magią. – wtrącił Lee przysiadając się do nas.
Wytrzeszczyłam oczy i spojrzałam z niedowierzaniem na chłopaka.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? – spytałam z pretensją, wstając od stołu.
- Wyluzuj Suzanne. Przysługuje ci ulga za nieobecność. – powiedział spokojnie Fred.
- U profesor Montgomery. – zakpiłam. – Prędzej gumochłon zostanie uhonorowany orderem Merlina, niż ta kobieta zdecyduje się na jakiś akt miłosierdzia i ulgi. – wyjaśniłam. – Biegnę do biblioteki, chyba zdążę? – Spojrzałam na zegarek. – Mam 15 minut. Zdążę.
- Czekaj, idę z tobą. – wtrącił George.
Gdzie ta książka. – marudziłam pod nosem w poszukiwaniach. – W tym dziale chyba nikt nie sprzątał od wieków. – poskarżyłam się.
- Cicho Suzanne. Filch usłyszy i na tym będzie polegał nasz noworoczny szlaban. – odpowiedział chłopak.
- Mam! – powiedziałam z ulgą, po czym chwyciłam za książkę i podbiegłam do najbliższego stolika. Wzięłam pióro do ręki i niezdarnie zaczęłam przepisywać wybrane fragmenty.
- Tak kobieta ma jakieś chore ambicje wobec nas. – zauważyłam.
- Żałuj, że nie widziałaś pracy Angeliny. – zaśmiał się. – Ma już z głowy magisterkę i doktorat.
- Co ona tam napisała? – zdziwiłam się. – Ile można wymyśleć o właściwościach drzewa.
- Z tego drzewa jest zrobiona Czarna Różdżka. – zauważył, na co ja machnęłam ręką.
- Gotowe! – powiedziałam, a następnie pędem udaliśmy się do wyjścia z biblioteki. Prawie dobiegliśmy do drzwi kiedy bibliotekarka podniosła się z miejsca i powiedziała:
- Suzanne?
Niechętnie zatrzymaliśmy się i skierowaliśmy się do pani Bloop. Kobieta zmierzyła nas starannie wzrokiem, po czym wyjęła z jednej z szuflad biurka grubą książkę.
- Szukałaś ostatnio książki o Animagii. Ta powinna ci się przydać, jest obszerniejsza niż ta którą masz obecnie. – powiedziała.
Popatrzyłam na nią z wdzięcznością, a następnie odebrałam od niej „Podróżnik po Animagii”, uśmiechnęłam się do niej, podziękowałam i wyszliśmy z biblioteki.
...
- Znowu Animagia? – zapytał George.
- Jak widać. – odpowiedziałam z uśmiechem.
Doszliśmy do sali pani Montgomery. Delikatnie otworzyłam drzwi i weszliśmy do środka, oddychając z ulgą, że jeszcze była przerwa.
Usiedliśmy w pierwszej ławce, ponieważ tylko ona była wolna, a następnie odwróciliśmy się do żywo rozmawiających Freda, Lee i Angeliny. Tematem rozmowy była praca domowa, którą tak skrupulatnie odrabiałam jeszcze parę chwil temu.
Spojrzałam znudzona na zegarek, który wskazywał 825.
- Mam jeszcze kilka minut – powiedziałam do siebie, co najwyraźniej usłyszał także George. Wzięłam nowo otrzymaną książkę i otworzyłam na pierwszym rozdziale. Po pierwszym rzucie oka mogłam śmiało powiedzieć, ze pani Bloop miała rację co do obszerności. Przejrzałam wzrokiem pierwsze kilka stron, a, że nie znalazłam w nich nic ciekawego przeszłam dalej. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek, więc odłożyłam lekturę na później.
Drzwi od sali otworzyły się i stanęła w nich wysoka wątła kobieta o potarganych czarnych włosach, granatowych oczach oraz z binoklem na jednym oku. Kobieta popatrzyła na nas z wyższością, po czym ruszyła w kierunku katedry w między czasie zakasując rękawy skórzanego płaszcza sięgającego jej do kolan. Profesor Maria Montgomery, bo tak mieliśmy się do niej zwracać, stanęła na podwyższeniu, poprawiła binokla i podparła ręce na bokach. Zmierzyła nas ponownie wzrokiem po czym przemówiła swoim rosyjskim akcentem, wymieszanym z kanadyjskim, z racji jej spowinowaceń z liściem klonowym:
- Olivio, bardzo proszę, zbierz wypracowania.
Zapomniałam wspomnieć, że ta kobieta ubóstwiała ślizgonów, a w szczególności Yeaxley. Po szkole rozchodziły się także plotki, nie ukrywam, że za przyczyną moją i bliźniaków, iż profesorka miałaby chodzić ze Snapem. Jednak trzeba było jej przyznać, że była do niego podobna, przynajmniej z charakteru.
- Dziękuję ci Olivio, +10 punktów dla Slytherinu. – zdecydowała profesorka, po ciężkiej pracy jaką ślizgonka wykonała chwilę temu.
Sprawiedliwość to cnota charakteryzująca aurorów, jednak pani Maria jej nie posiadała. Zapewne, kiedy Merlin rozdawał tę umiejętność, ta stanęła sobie w kolejeczce za wyjątkowym faworyzowaniem czystokrwistych. 
- Wyjmijcie podręczniki i otwórzcie na stronie 184. Przeczytajcie temat i odpowiedzcie na pytania. Do pracy uczniowie! Zdobywać wiedzę!
Z niechęcią wykonałam polecenie nauczycielki. Auror aurorem, ale tylko z podręczników wiedzy nie posiądziemy. Gdzie Dumbledore miał oczy gdy ją zatrudniał, chyba zostawił je w Zakazanym Lesie, od co.
Dzwonek równał się z końcem lekcji i ratunkiem ze strony niebios. W pośpiechu włożyłam podręcznik do torby i wyszłam z sali kierując się na zajęcia z profesorem Flitwichem. Jednym uchem słuchałam wywodów innych gryfonów na temat niekompetentnej pani profesor. Uśmiechnęłam się lekko pod nosem, ciesząc się, że nie tylko ja podzielam to zdanie. Po chwili znaleźli się przy mnie moi przyjaciele i razem poszliśmy na lekcje.
Wchodząc do klasy zastaliśmy, jak zwykle, profesora Flitwicha usadowionego na stosie książek, które nadawały mu optycznie wzrostu, a tego natura podarowała mu niewiele. Nauczyciel przywitał się z nami eleganckim Dzień dobry, a następnie kazał nam zająć miejsca w ławkach. Usiadłam pomiędzy Lee a Fredem i ze skupieniem oczekiwałam zbliżającej się lekcji.
- Proszę o spokój. – Próbował uciszyć nas profesor. – Dziękuję. Na dzisiejszej lekcji poćwiczymy sobie zaklęcia związane z powietrzem. Najprostszym i zarazem najbardziej przydatnym jest: Vingardium Leviosa.
Wszyscy wyciągnęliśmy różdżki, a po chwili pojawiły się przed nami różnokolorowe pióra. Każdy wziął jedno i położył przed sobą, czekając na dalsze instrukcje nauczyciela.
- Powiedzcie bardzo wyraźnie: Vingardium Leviosa. Bardzo dobrze. – pochwalił. - Panie Jordan, proszę o dłuższe przeciągnięcie drugiej sylaby.
- Leviosa. - powtórzył Lee po nauczycielu.
- Bardzo dobrze - Ucieszył się Flitwich. - A teraz z różdżką.
Profesor skinął głową byśmy zaczęli, więc złapałam mocniej za trzonek magicznego patyka, jak określali nasze różdżki mugole w bajkach, zrobiłam nim pętelkę, a następnie powiedziałam:
- Vingardium Leviosa.
Na moje słowa pióro uniosło się i zaczęło podążać zgodnie z ruchem mojej ręki.
- Bardzo dobrze, panno… - Zamyślił się chwilę profesor.
- Panno Lupin. – dokończyłam, na co nauczyciel zrobił zdziwioną minę, lecz po chwili się uśmiechnął.
Po zakończeniu ostatniej lekcji nareszcie miałam odrobinę czasu, by przestudiować nowo podarowaną mi książkę o Animagii. Wpadłam, niczym kometa, do pokoju wspólnego, prędko wspięłam się po schodach prowadzących do mojego dormitorium, a kiedy odnalazłam dobrze znane mi drzwi, pchnęłam je lekko i wtargnęłam do pokoju robiąc zamach na drobinki kurzu, które znajdowały się na podłodze. Z impetem rzuciłam torbę w kąt, a następnie ułożyłam się wygodnie na łóżku, przy okazji odsłaniając kotarę, by więcej światła dostało się do czytanych przeze mnie ksiąg i zrzucając kota Angeliny, który nie wiadomo dlaczego, zawsze wybierał moje łóżko do popołudniowej drzemki. Nie robił tego z pewnością przez sympatię do mojej osoby, ponieważ nienawidził mnie on równie bardzo jak ja jego.

Animagiczna postać czarodzieja przybiera najczęściej formę jego patronusa, który jest zbiorem pozytywnej energii, przeobrażającej się w jakieś konkretne zwierzę. Zarówno forma animagiczna jak i patronusa zależą od cech charakteru, wyznawanych wartości lub wpływów w postaci osób, które są ważnymi częściami życia danego czarodzieja. Patronus może ulec zmianie podczas silnych wpływów emocjonalnych, jak np. zakochanie, przyjaźń, złość czy strach. Jednak pomimo zmiany patronusa, animagiczna postać pozostaje bez zmian, chociaż początkowo mogą wystąpić  pewne komplikacje, objawiające się trudnościami w przemienianiu się w animagiczną formę.

Animag a zwierzę...


Kiedy czarodziej znajduje się pod postacią animagiczną zachowuje on ludzką świadomość. Jednakże długotrwałe przebywanie w „drugiej naturze” może spowodować dziczenie lub nabawienia się pewnych cech przypisanych dla danego zwierzęcia.


Będąc pod animagiczną postacią, nie można komunikować się z ludźmi. Nabywa się za to zdolność do porozumiewania się z konkretnym zwierzęciem, co zależy od przybieranego przez danego czarodzieja animaga. Przybierając animagiczną postać zamieniamy się w zwierzę pod względem fizycznym, przez co inne stworzenia nie rozpoznają w nas człowieka, a tym samym zagrożenia, oczywiście z tego samego gatunku, i traktują nas jak swoich. Dzięki temu natknąwszy się przypadkowo na wilkołaka jesteśmy w stanie uchronić się przed atakiem, gdyż wilkołaki są niebezpieczne jedynie dla ludzi.

- Zaraz co? – powiedziałam pod nosem i przeczytałam jeszcze raz ostatnie zdanie. – Nie wierzę. – Zaśmiałam się, lecz po chwili zdusiłam emocje i wróciłam do treści.
Wymieniony wyżej osobnik weźmie nas za przedstawiciela jakiegoś zwierzęcego gatunku i dzięki temu unikniemy niechybnej śmierci.

Odłożyłam książkę na szafkę znajdującą się nieopodal i oparłam się plecami o ścianę, wzdychając. Animagia była jedyną próbą jaką mogłam podjąć by pomóc Remusowi. Musiałam jedynie nakłonić brata, by ten przybliżył mi bardziej temat patronusa. Jeśli wszystko poszłoby po mojej myśli, to według książek, przy dobrym przygotowaniu, udałoby mi się zostać animagiem pod koniec trzeciego roku.
Kiwnęłam głową na znak, że zgadzam się z moimi myślami, a po chwili rozejrzałam się po pokoju. Angeliny nie było w pomieszczeniu. Wstałam z łóżka, które w przeciwieństwie do tych szpitalnych, zachowywało się cicho niczym mysz pod miotłą. Założyłam trampki i wyszłam na korytarz. Przemierzyłam go szybko, a następnie gładko zeszłam ze schodów. W pomieszczeniu zastałam bliźniaków siedzących przy kominku, żywo o czymś dyskutujących z Charliem.
- Co porabiacie? – spytałam, przeskakując oparcie i siadając na fotelu.
Chłopcy skierowali wzrok w moją stronę i uśmiechnęli się cwaniacko.
- Czemu pytałam. – rzuciłam i przysunęłam się bliżej chłopaków.
- Droga Suzanne, wiedz, że Święta są czasem empatii. – A poczciwy Filch, jak się dowiedzieliśmy od Charliego – Tu wskazał na prefekta. – Spędza je zawsze samotnie. – I nie dostaje prezentów od Skrzata Mikołaja. – Więc w tym roku postanowiliśmy wręczyć mu szczególny upominek. – Mówili bliźniacy, jeden przez drugiego.
- Jakie to szczodre. – posumowałam.
- Chcesz w to wejść? – spytali po chwili.
- Jak mogłabym nie. – odpowiedziałam. – Pamiętajcie, że jestem waszą Przepustką do sukcesu. – Zaśmiałam się.
- Skąd macie łajnobomby? – spytałam, wyglądając za okno i podziwiając ośnieżone błonia.
- Od trzeciej klasy będziecie mogli wychodzić do Hogsmeade. – wyjaśnił Charlie. – A tam jest tego towaru pod dostatkiem. – Skinęłam głową na znak, że zrozumiałam.
Chłopcy załadowali kilkanaście paczek łajnobomb do drewnianego pudełka, a następnie kazali mi je przyzwoicie opakować. Wyjęłam jedynie różdżkę z kieszeni i zamachnęłam się nią, co poskutkowało jedenastoma punktami od jury, w postaci Charliego, Freda i Georga, w skali od 1 do 10. Ukłoniłam się śmiejąc na oklaski bliźniaków, po czym podeszłam do mapy huncwotów, która miała wskazać nam położenie Filcha.
- Jest przy Wielkiej Sali. – zakomunikowałam.
Silni wojownicy, jak kazali na siebie mówić bliźniacy, po przemianowaniu przez mnie na silne małpiatki, chwycili za upominek dla Filcha i ruszyli.
Wraz z Charliem, miałam lekko inne zadanie, a mianowicie wypatrywanie potencjalnego zagrożenia w postaci nauczyciela i ewentualnych świadków. Przemierzaliśmy sprawnie korytarze, a ja co kilka chwil spoglądałam na mapę by potwierdzić brak uczniów zamieszanych w sprawę.
- Uwaga chłopaki, zwalniamy. – zarządziłam i podeszliśmy pod ścianę.
Wyjęłam marker i napisałam na papierze: „Dla kochanego woźnego Argusa Filcha”. Powstrzymując śmiech, bliźniacy wypchnęli prezent na korytarz, gdzie znajdował się Filch. Po tym ruchu, wzięliśmy nogi za pas i schowaliśmy się w jednym z bocznych korytarzy, będących w dostatecznej odległości, by wszystko słyszeć.
Oglądaliśmy w wyczekiwaniu mapę.
Według niej, Filch zaczął powoli zbliżać się do upominku. Po chwili wraz z panią Norris rozpoczął szczegółowe oględziny paczki. Dosłownie moment później usłyszeliśmy dźwięk wybuchających łajnobomb i łoskot z jakim spadały na ziemię, zamieniając się w błoto. Doszedł do nas nie tylko dźwięk, lecz także namacalny ślad w postaci intensywnego zapachu starego kompostu oraz zbliżającego się w naszą stronę wodospadu łajna. Wybiegliśmy z zakażonego korytarza i udaliśmy się w stronę Wieży Gryffindoru śmiejąc się do rozpuku.
Kolacja minęła jak każda inna. Z braku dowodów Dumbledore nie mógł wykonać kroków zapobiegawczych, a Filch przez ten fakt był jeszcze bardziej rozeźlony niż zazwyczaj. Oczywiście nie przejęliśmy się jego samopoczuciem, gdyż wtedy musielibyśmy zrezygnować ze swojego. Na posiłku opowiedzieliśmy Lee i Angelinie o całej akcji, odrobinę ubarwiając pewne wątki, np. szczegółami dotyczącymi pani Norris w różowym tu-tu, lub Filcha wpadającego w powstałą z łajnobomb kałużę. Charlie, jako prefekt naczelny, wykazał się przy naszym kawale większą pomysłowością niż szanowany Percy kiedykolwiek, a nasz dowcip znów stał się tematem numer jeden podczas rozmów przy posiłku.
***
Serdecznie zapraszam do komentowania :-)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz